+NecromanTesss+
|
|
Dołączył: 06 Kwi 2007
Posty: 1751
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 36 razy Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: łódzkie
|
|
Wrzucam swój "nowotwór"; jest on próbą zapisu cyklu snów oscylujących wokół tematu podróży nocnej, lewitacji i towarzyszącej temu symbolicznej oprawy. Nie prowadzę żadnego "diary of dreams", niemniej odmienne stany świadomości uwieczniam w takich oto "gorączkach literackich". powstających z... hm, swoistego "nadmyślenia". Poniższy tekst ukończyłam dosłownie przed chwilą, ale sen-inspirację miałam przedwczoraj. Voila:
Aene
Firmamenty
Spod gęstej złotej tkanki niewiele widać nieba; przybyło splotów - synaps tej żyjącej plazmatycznym oddechem struktury - gładka powierzchnia upstrzona filigranem, granulatem punkcików, z których jeden może i znaczy niewiele, lecz całość to wzór, który sam chce być odczytany - pulsując światłem, wyciąga nici z własnego serca, jak igły z poduszeczki do igieł, niemym językiem błagając, a może i grożąc; patrz i czytaj! Świetliste macki, ramiona bóstwa ognia czy niebotyczna menora, której sacrum zostało odwrócone...
Tłukły do drzwi robaczki świętojańskie, pod progiem tyły od cukru, wyrzuconym po to, by precz poszły; zostały jednak, ciężkie od blasku i złotego tłuszczu, mokry pasek fluidu rósł i gęstniał na schodach...
Ich skrzydełka nie były mi potrzebne. Czy to łagodny ślizg, czy ostry start, noc za każdym razem rozpruta tym samym płomieniem; ten sam wysiłek przy zmianie wysokości i ta sama podróż w stronę nieznaną, lecz z pewnością niewłaściwą, bo trzeba się sparzyć, zanim oswoi się gwiazdę.
Cudowny pęd, szum narkotyczny, choć trudno dociec jaka to kokaina; czy werbel, czy flet, czy może skrzypce, które czasem płaczą krokodylimi łzami i nie należy się nad ich szlochem aż tak rozczulać. A może ten obrazek w indygo pomyślany, znajomy i spod mojej ręki, a przecież nigdy nie powstał. Może ten wers - mantra modlitwy czy groźby, wszczepiony dziecku, a przecież nigdy nie zapisany i nie wypowiedziany. I garderoba fantastyczna, elegancka, dziecinna czy wyuzdana, spod igły która długo wierciła w mózgu, ale znalazła bezdeń obcą, bez maszyny do szycia.
Poszarpane kadłuby siedzib większych istot - szczodra i godna to nędza; elegancka mimo kruszejących kości podpór, łuszczącej się skóry fresków i schylonych pod jarzmem lat wyliniałych ścian, a przy tym obdarowująca przestrzenią, hojnie i z rozmachem. W stłuczonych szybach odbija się cała historia i można ją konsumować w jedynej oprawie, zazdrośnie strzeżonej: samotnie i z góry, z dala od dojmującej realności. Nazwijcie to eskapistyczną brednią na muzycznym i sennym haju - a powiem wam, że sami uciekacie, oślepia was rozgrzana lampa tak zwanego rozsądku, której nie możecie schłodzić, gdy puszczą wam nerwy; wasze rozhukane nienazwaną żądzą serce - pragnące, by je mocno gorsetem ścisnąć, by przestało drżeć!
To jest wartość, walor, smak - choć go trzeba wypracować i ujarzmić. Choć trzeba lekkość własnej niecielesności ogarnąć, pijacką samonośność sprężyć i płat powietrza zesznurować, pokaleczywszy sobie palce.
Znak nie musi być cyfrą, cyfra nie musi być znakiem. Choć znak może być cyfrą, a cyfra może być znakiem. Czy to zresztą ważne, ile tych trójek widzę i w jakim kolorze?
Powrót jest alternatywą, nie koniecznością. W takim postawieniu sprawy tkwi jej cała gorycz: bo wrócić nie chcę, lecz nie umiem pozostać w zawieszeniu.
Nawet, a może zwłaszcza na złotej nitce - z rozpostartymi skrzydłami rękawów.
Świetliki rozsypały się w proch, a proch jest cukrem. I od nadmiaru słodyczy boli - ząb czasu alarmująco gryzie mnie w przedramię. Ponury służbista, zaufany pies świtu przywarował w nogach łóżka. Budzę się, z przegryzioną grawitacją w ustach.
Post został pochwalony 1 raz
|
|