Nowopowstały
|
|
Dołączył: 18 Sie 2008
Posty: 33
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
|
Dzień był pochmurny, wietrzny i chłodny. Zima zbliżała się wielkimi krokami. Wiatr jakby na złość przebijał się przez płaszcz, wymrażając spocone ciało, co dawało nader nieprzyjemny efekt. Wył przy tym w zabłoconych uliczkach i zaułkach starej Warszawy, przywodząc na myśl ćwiczenia niewprawnego śpiewaka, którego talenty wokalne można by przyrównać do mądrości biegłego w swej głupocie głupca. Wszystkie liście już dawno opadły z drzew, tworząc dawniej barwną, teraz już mocno zszarzałą mozaikę na ziemi. Zachmurzenie było prawie pełne, z rzadka tylko prześwitywały nikłe promienie słabego, listopadowego słońca. Nieustannie kropił drobny deszczyk, który na spółkę z wiatrem zraszał moje okulary. Przechadzałem się tak, nieobecnie spoglądając na puste tarasy kawiarni i barwne wystawy sklepowe. Niektórzy co bardziej przemyślni sklepikarze już zaczęli tworzyć na swych galeryjkach, półkach i drzwiach misternie poukładane gąszcze bożonarodzeniowych dekoracji. W końcu już za półtora miesiąca Boże Narodzenie! Tak właśnie, z lekka się zataczając pod wpływem natłoku myśli i przewybornego portugalskiego brandy, która niestety mi się już skończyła lekko przemierzałem kręte ulice starówki. Idzie gwiazdka, w brzuchu miło grzał iście boski nektar, mogło by się zdawać, iż te myśli były wesołe, radośnie wybiegające ku zbliżającym się uroczystościom, wystawnym rodzinnym wieczerzom i prezentom, ale ktoś, kto by tak uznał, byłby w wielkim błędzie. Ciągle martwiłem się o parę rzeczy. Można by pomyśleć: „interes mu źle idzie”, „ma kłopoty rodzinne”, „Ochrana ma go na muszce”… Żadna z tych rzeczy nie była prawdą, chociaż trzecia była zbliżona, sporo ryzykowałem ostatnimi czasy. Pistolet ciążył mi w kieszeni, był to rewolwer marki Colt, Reb Confederate, który jakimś cudem udało mi się zdobyć od pewnego skorumpowanego rosyjskiego oficera. Zażądał za niego tylko parę galonów wódki, nader niewygórowana cena jak za takie cacko. Szedłem właśnie do doktora Trawińskiego po namiary na mój nowy cel. Po drodze wydawało mi się, że świat wokół wiruje, kapie wszystkimi odcieniami szarości. Wcześniej rytmiczny tupot mych oficerek, brzmiący niczym tykotanie sporego zegara wahadłowego stał się pośpieszny i chaotyczny. W obawie, czy to aby na pewno nie są omamy zamroczonego umysłu poprawiłem kapelusz na głowie (w końcu, jak by co, nie chciałem go stracić) i coraz bardziej odpływając w świat fantazji post libacyjnych kontynuowałem mój marsz. Po pewnym czasie zacząłem pojmować, iż naprawdę coś było nie tak. Szedłem wtedy skwerkiem, niedobitki liści właśnie w swym smutnym tańcu osiadały na ziemi. W chwili, gdy pewien z nich zahaczył o rondo mego nakrycia głowy uczyłem paskudny ból w obojczyku. Odruchowo odwróciłem się, by poznać źródło tegoż bólu, gdy otrzymałem kolejny cios, tym razem w twarz. Zatoczyłem się więc, upadając w liście. Przez chwilę udawałem oszołomionego. Spojrzałem wtedy na mego prześladowcę. Jak się okazało, był nim wysoki, krępy mężczyzna o koziej bródce, świdrującym spojrzeniu i wyrazie twarzy zdeprawowanego socjopaty. Mimo jego niewątpliwej przebiegłości, w końcu nie każdemu udaje się mnie podejść, okazał się także strasznym głupcem. Stanął nade mną, pełen tryumfu, pychy z powodu mojego upadku. Nie ruszałem się, więc wywnioskował, że zostałem unieszkodliwiony. Nic bardziej mylnego! Wyszarpnąłem wtedy rewolwer z wewnętrznej kieszeni trencza (w trakcie upadania włożyłem rękę za połę płaszcza) i oddałem jeden strzał. Kula przebiła pod mostkiem, jej tor lotu lekko skrzywił się na kręgosłupie i wyszła tyłem głowy mego niedoszłego zabójcy. Wokół bryznęła krew i kawałki kości. Czerwona ciecz obficie wylewała się z niewielkiej rany wlotowej i obrzydliwie dużej wylotowej. Część kości potylicy zatoczyła łuk i wyglądało by to, niczym tęcza z bajki, gdyby nie to, że jedynym kolorem, jaki ten kawałeczek zostawił, był czerwony, który oczywiście albo zatrzymał się na gałęziach albo zrosił chodnik. Urocze. Gdy rozległ się huk wokół do lotu poderwały się wszędobylskie wróble, ze świergotem chcące się oddalić jak najszybciej od tej iście przebajecznej scenerii. Poszedłem więc za ich przykładem. Niechciałem, by dorwały mnie carskie kocięta, jeszcze potarmosiły by mi skrzydełka. Tak więc, otrzepując się z wilgotnych liści czym prędzej pobiegłem na Mokotów, do kryjówki doktora.
To był rozdział pierwszy. Niebawem będą następne.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Casimir dnia Sob 21:03, 23 Sie 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|