Autor |
Wiadomość |
<
Twórczy chaos
~
[Proza] Człowiek z Ylvestadt i Zielony Płomień
|
|
Wysłany:
Śro 23:10, 04 Lip 2007
|
|
|
+NecromanTesss+
|
|
Dołączył: 06 Kwi 2007
Posty: 1751
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 36 razy Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: łódzkie
|
|
No i wytworzyłam coś. Oceńcie bezlitośnie:-). W przeciwieństwie do poezji, jest to absolutny debiut:-)
Człowiek z Ylvestadt i Zielony Płomień
Rozdział I
Co jakiś czas trzeba zdać relację; przyznać się temu bogu, który w nas tkwi, temu zimnemu i wyniosłemu ideałowi - co się zrobiło, czego nie zrobiło, co było lepsze. Słabe - rozczłonkowane jakby na tysiąc innych, pobocznych, niejako ku uciesze innych stworzonych istot - natury, widzą w tym immanentnym "bogu", we własnej jaźni - esencję innego boga, zwanego już imieniem, kreślonego z nabożną ostrożnością na mapie sumienia; boją się te natury, niezdecydowane, rozwodnione, mgliste - zrezygnować. Raz kiedyś - odmówić tej żenującej spowiedzi; dać płynąć uczynkom, jak fali, choćby ta fala niosła brud i śmieci. Odroczyć decyzję, cofnąć ją, aż grzech wyda się dobrocią, dobroć - głupotą, a prawda się uprawomocni. Czy zresztą ten bóg, wytworzony jako podpora dla własnych ułomności - nie wie o tym, że bezwartościowe jest imanie się ludzkiego osądu, jeśli sam - jak powiadają - kieruje losem śmiertelnych? A gdyby i przypadek... Czy trzeba tych wszystkich roztrząsań, refleksji, gryzienia palców do kości - i zaraz potem - gorzkiego zawodu? Czy nasza bujna, zwierzęca natura nie domaga się instynktu, impulsu, także pewnej przekory, pewnej buńczuczności, lenistwa, odwlekania, przysłowiowego złożenia rąk? Podsumowanie wcale nie jest rzeczą oczywistą; rachunek nie zawsze jest konieczny. Rachunku możemy zażądać, ale możemy po prostu zapłacić i wyjść. Nie wiązać się z cudzym losem, który na nas spada; nie karmić tego, co w nas miałkie - wyrzutem i poczuciem winy, nie marnotrawić sił na podźwiganie tego, co przystoi zrzucić na barki tragarza... Wiem o tym i dzisiaj, czepiam się tej prawdy, jak tonący brzytwy - gdy sam muszę złożyć zeznanie; zeznanie przed sobą samym, przed sobą samym, ale z tkwiącym we mnie szyderczo uśmiechniętym bożkiem, którego sam wyhodowałem, karmiąc co dzień nowym wyrzutem. Przez te wszystkie dni, które upłynęły od mej ostatniej wizyty w Aglavern, pozwalałem rozrastać się memu sumieniu, aż wystrzeliło dziko w wielki gąszcz wspomnień, rozterek i majaczeń pełnych przypuszczenia; zwracając się ku resztkom dawnych, równo przystrzyżonych ogrodów starego, spokojnego życia, zaniedbywałem, omijałem spojrzeniem moje własne podwórko, aż zarosło chwastem i trawą, zmiętą i nieposkromioną. I nie było już ucieczki - przed palącą świadomością ogromnej niesprawiedliwości, gwałtu, zadanego sumieniu istot szlachetnych i duchowo wcale silnych, które uznawałem za nieważkie, tak długo, aż obudził mnie tępy ból - tęsknoty i żalu.
Zwykle tak właśnie było: we wszystkim krótko, rzeczowo, bez snucia wizji domniemanych konsekwencji - czy to nagród, czy klęsk. Dbałem o to, by regulować rachunki zanim spaliłem most.Jak klient w pałacu życiowych uciech - płaciłem i wychodziłem, nie dbając o wydanie reszty. I pewnie tak pozostałoby, gdybym pewnego dnia nie ociągał się z wyjściem z pewnej knajpy, nie spotkał pewnej kobiety z małą dziewczynką, nie wypowiedział paru słów i nie uśmiechnął się przy tym. Tak, to zwłaszcza: "Nie uśmiechnął się". Ani chciałem, ani potrafiłem, w końcu jednak wydobyłem na twarz słodkokwaśny grymas, mający niby to oznaczać uśmiech. Nie lubiłem dzieci i wcale nie uważałem, że dzieciom się nie odmawia. A jednak - wyszczerzyłem się do wątłej istoty około lat dziesięciu, o oczach stanowczo zbyt wielkich, jak na dziecko normalnego gatunku, i, w ramach wyjątku od reguły - nie przestraszyłem jej.
- Pan jest z Północy ? - bardziej stwierdziła niż zapytała, podnosząc na mnie te swoje wielkie czarne guziki (które wcale nie były czarne, jak się później okazało).
- Tak - zaszczyciłem smarkulę odpowiedzią i przeniosłem wzrok na opiekunkę.
Nijaka - to było pierwsze określenie, które nasunęło mi się na myśl, aczkolwiek nigdy go później nie zdążyłem wypowiedzieć, za co szczerze pragnąłem podziękować tym wszystkim bóstwom, w które nie wierzyłem. Zresztą, byłem usprawiedliwiony: nijakość nie potrzebowała gruntownych badań, by ją stwierdzić i takie też myślenie sprawiło, że jeszcze przed dokładnym otaksowaniem osobnika, przypisywałem mu tę nader rozpowszechnioną wśród rozumnych cechę, tym samym rozumu mu odmawiając; życie uznawałem za nadzbyt krótkie, by delektować się urodą czy intelektem przypadkowo napotykanych istot, bez względu na płeć (przy czym piękno tak ciała, jak ducha, rzadko zasługiwało na swą nazwę). Sekunda ? Pół? Czy też cały ten okres wspólnego przyznawania się do siebie zmienił moją percepcję Enniki na tyle, że wspomnianą nijakość odrzuciłem gdzieś do lamusa duszy, spojrzawszy uważniej w jej losy ?
- Czy karczma to dobre miejsce dla dziewczynek ? - w tej chwili zapewne zmrużyłem oczy, odejmujac mojej ironii wszelkie pozory wysubtelnienia - ukośny promień światła utorował sobie drogę przez zabrudzoną powierzchnię ołowianej szybki w jednym z wąskich piwnicznych okienek; uprzytomniłem sobie, że na zewnątrz zaczyna się ciepła pora i mrok trwa niestrudzony już tylko w przybytkach podobnych do tego - karczmy "Syringa", zagubionej gdzieś między Derain a Vileen, daleko od rodzinnej Północy.
- Czy warto zadawać pytania które nie służą uzyskaniu odpowiedzi?
Uśmiechnęła się. Normalnie. Ani zakłopotania, jak u pensjonariuszki, ani skrzywienia, mającego nadać jej pozory silnej, współczesnej kobiety. W ruchu, którym odgarnęła włosy z ramion, nie było ani cienia kokieterii. Sama młodość domagała się, by nie ścinać tych włosów, długich i poplątanych, młodość też przeczesywała je raz po raz szczupłymi, niefrasobliwymi dłońmi właścicielki, której spojrzenie nie miało w sobie nic niefrasobliwego i ten właśnie dysonans naprowadził mnie na pierwszy trop, pierwszą kartkę z pamiętnika Enniki; tak samo delikatnie, spontanicznie pogłaskała ona życie, tyleż puszystego co groźnego lwa, który już kiedys musiał ją porządnie ugryźć - albowiem oczy Enniki nie były ani młode, i wesołe. Identyczne zaś z oczami małej.
Uśmiechnąłem się więc po raz drugi; dziwne, jak szybko przychodzi nam odpoznać czynności, które pielęgnowaliśmy w sobie na tyle nieskutecznie, by umarły - w jednej chwili mięśnie twarzy ułożyły się w maskę od dawna już nie używaną, źrenice przybrały budzący zaufanie kształt; stałem się najmilszym, najszlachetniejszym, najgodniejszym zaufania człowiekiem, jakiego ziemia nosiła (zapewne nie ustając w mdłościach).
- Zatem czuję się na bakier z prawem; jako uczciwy obywatel musiałbym donieść stosownym władzom o dwóch uciekinierkach, z których jedna jest osobą małoletnią, druga zaś nader młodą, jak na...
Nie mogła być matką... Ale, te oczy... Jasne, nie zmącone białka, błyszczące nawet w piwnicznej pomroce tęczówki - i to podobieństwo do oczu dziewczynki, ogromnych i zmęczonych, jak gdyby to staruszka zdziecinniała nagle, cofnęła się w czasie, zmalała, skurczyła... "Dosyć. Za dużo trunków. W piwnicy nie jest tak ciemno, a te dwie to tylko wieśniaczki, córki karczmarza, albo matka z córką, które przyszły odprowadzić niezdolnego do wyjścia na nogach tatusia..." Drażnią mnie ich oczy, śmieszne... Mało to spojrzeń mnie zaczepiło? Bezmyślnych i tępych, zmętniałych od używek albo wreszcie wyzutych z uczuć czy pełnych okrucieństwa. Uboczną cechą tego mojego - o, jakże wygodnego - znienawidzenia rodzaju ludzkiego, było nadzbyt częste wrażenie, że któraś z tych par oczu nieustannie za mną podąża, domaga się czegoś, czego ja, tylko dla "zasady" - nie mogę i nie chcę jej dać.
- Nadgorliwość nie jest cnotą. Cóż, pozostali chyba o tym wiedzą... - tu zatoczyła ręką szeroki łuk, wskazując na zebranych w sali jadalnej. Ogarnęło mnie dziwne uczucie, że to wszystko tylko mi się śni, że sen jest udziałem wszystkich gości, nie tylko tych, którzy, zmorzeni przez pracę i wino, pokładli się z głową na łokciach przy stole, albo i pod nim. Ścichł wszelki odgłos; brzęk kufli, schrypłe pokrzykiwania mężczyzn, cienkie śmiechy i pisk dziewek karczemnych, smętna dumka dziada z kąta... Ruchy były zwolnione, a skąpe promienie z okienka wchłonął, wytłumił, jak plusz, cień zalegający wnętrze; nikt z obecnych nie zwracał uwagi na dwie drobne postacie dziewczęce, niecodzienne w tym tłumie drwali, kupców, włóczęgów szukających najmu...
- "Czary... " - szepnąłem w myślach i w tej samej chwili dziewczyna przyjaźnie skinęła mi głową. Jak to... Ależ tak...!
"Czary" - pomyślałem... Pomyślałem, właśnie - na mnie nie działały... a jednak myślałem, owszem ale jak w zwolnionym tempie... Dyskretny urok sprawił, że nie potrafiłem wyartykułować jednego prostego zdania... Nie musiałem zresztą; starsza z moich rozmówczyń właśnie penetrowała mój umysł. Albo może starała się to robić, bowiem po paru sekundach (minutach? - straciłem rachubę!) rzeczywistość zyskała swój dawny wymiar; owszem, zebrani w gospodzie nadal poruszali się, jak marionetki, lecz ja nie pływałem dłużej w tym sosie; czułem się przy tym, jakby jakiś fluid spłynął po mnie niby deszcz i nawet odruchowo spojrzałem w sufit, jak gdyby deszcz faktycznie padał.
- Wyjdziemy? - głos młodej wiedźmy - gdyż nie ulegało wątpliwości, że z takową mam do czynienia - drasrycznie się zmienił; pod pozorem swobodnego tonu, pogodnego, nawet trochę... hm, szczebiotliwego - kryła się nerwowość, niepokój. Przytaknąłem ruchem głowy i podążyłem za czarownicą i dziewczynką, w dalszym ciągu jak zahipnotyzowany, choć już wyzwolony z zaklęcia; zjawisko, które zaszło w knajpie, nie mieściło sie w żadnym ze znanych mi opisów z ksiąg magicznych, żadnej z praktyk, o kórej bym słyszał lub którą bym kiedyś przedsięwziął - a było ich sporo. Jednocześnie już wiedziałem, że było to coś nieprzewidzianego dla dziewczyny; czar nie zadziałał do końca, byłem nań częściowo odporny, nie stanowił więc wymyślnego czarnoksięstwa - choć i nie był byle sztuczką; tak czy owak wystarczał, by uspokoić wieśniaków.
Znaleźliśmy się na zewnątrz; żebrak na schodach spał; możliwe, że i nie z własnej woli; wokoło żywego ducha. Deszcz zdążył już padać; być może podczas rozmowy faktycznie zaszło słońce; teraz świeciło w kałużach i na garnkach pozatykanych na żerdziach płotu. Podniosłem wzrok na dziewczęta; w świetle dnia widziałem je wyraźnie - dwie niepozorne ciemne sylwetki, z których niższa chowała się za wyższą, ściskając w rękach dziecięcą opończę.
Czarownica mogła mieć zarówno siedemnaście, jak i trzydzieści lat; nie dziwiło mnie to specjalnie, wszak magia zmieniała nie tylko umysł, a co poniektóre adeptki sztuk tajemnych lubiły czynić z nich narzędzie kosmetyki; tym razem jednak nie miałem do czynienia z iluzją (skadinąd, przejrzałbym taką), dziewczyna była sobą z krwi i kości, nie z esencji many i ferwenty zmieszanej w cudownym a pustym w środku wytworze zręczności czarodziejskiej. Ubrana w powłóczystą, przypominającą habit szatę, zmienioną jednak, rozciętą po bokach (czyżby do konnej jazdy?) i nieco wydekoltowaną, z sukna pośledniej jakości, wyglądała bardzo zgrabnie, nawet powabnie, chociaż strój do wytwornych nie należał; przyjrzawszy się blizej, swierdziłem, że kolorem jest tu brąz, aczkolwiek cały w plamach, brąz poznaczony rumieńcami biedy tudzież rozlicznych przygód i awantur, w czym utwierdziłem się, spojrzawszy na czubki butów - z dobrej, miękkiej skóry, jednak podniszczonych i brudnych. Głowa czarownicy tonęła w czeluściach kaptura, który nieznajoma nałożyła, wychodząc; deszcz jednak nie padał już, ledwie więc popatrzyłem na twarz, zdjęła nakrycie; spod kaptura sypnęły się te same gęste włosy, które wdzięcznie przesypywała w dłoniach tam, w knajpie - teraz mogłem ocenić ich kolor; były smoliście czarne. Oczy miały kolor jasnej zieleni. Bez trudu uchwyciłem ich podobieństwo z oczami dziewczynki, już wewnątrz budynku; teraz spostrzeżenie nabrało nowego wyrazu...
Jakby to powiedzieć...? To nie było dziecko... Wcale nie twierdzę, że dzieci powinny być roześmiane, pucołowate, szczebioczące radośnie i buszujące beztrosko w poszukiwaniu dzikich malin. Zaniedbane, opuszczone, szóste czy siódme dzieci - kolejne gęby do wykarmienia, bękarty, znajdki, pracujące ponad siły niedorostki - miały smutne, wodniste oczy wygłodzonych szczeniąt, zapadłe policzki, wydęte brzuchy i zespół niespokojnych rąk, znajdujący swoje lekarstwo w kradzieżach i bójkach. Ale ta istota nie przypominała zwyczajnej skrzywdzonej sierotki; duże, naprawdę duże - i ładne, odrobinę migdałowate, żadne tam wytrzeszczone gały - oczy były, po pierwsze - niesamowite, jeśli chodzi o barwę; zieleń tęczówek, soczystsza od młodej trawy, wręcz zdawała się pulsować fosforycznym blaskiem, co w połączeniu z samym spojrzeniem przykuwało uwagę; a patrzyła ta niezwykła dziewczynka, tak jak patrzy ktoś wielkiej mądrości - przy czym jego mądrość zdobyta została trudem i wyrzeczeniem; była to zarazem mądrość oskarżycielska; oto ledwie dziewięcio-, dziesięcioletni brzdąc zdawał się mówić: "Znam wszystkie twoje tajemne sprawki; moi rodzice są bardzo potężni; ukarzą cię." Czaił się w tych płonących zielono oczach smutek, ale nie była to, zdaje się chwilowa przykrość; raczej rezygnacja, poddanie się po długiej walce; chwilami szczupła, wymizerowana twarzyczka zdawała się formować na nowo na moich oczach - i oto za chwilę nie wyrażała już żadnych emocji, była maską i to maską upiorną - bo nałożoną na buzię dziecka, którego pozornie niewinne oczęta kryły jakąś straszną tajemnicę - były oczami starej kobiety.... Na dodatek, dziewczynka ubrana była w długą, za dużą czarną opończę z wytartego jedwabiu; na małych nóżkach widniały ciżemki - mocno ubłocone - w kolorze szarym, kiedyś starego złota. Mała trzymała się z rezerwą, nie zdjęła kaptura, który całkowicie krył jej włosy; stojąc lekko z tyłu opiekunki, kurczowo zaciskała piąstkę na rękawie swojej pelerynki, chowając dłoń; drugą przytrzymywała za poły starszą koleżankę. Była kopią tamtej kobiety, w dziecinnym ciałku - przez moment obie wyglądały, jak woskowe figury, na których ktoś dla żartu poupinał stare szmaty...
O ile "Wyjdziemy" było propozycją, utrzymaną w grzecznościowym tonie, o tyle dalsze milczenie nie łudziło dłużej; kobietom zależalo, by ruszyć w dalszą podróz - szybko i bez hałasu; aura nadal przypominała... hm, rzadki kisiel, lecz wydawało się, że ta zasłona powoli topnieje, dlatego też, kiedy wyszliśmy, starsza powiedziała tylko:
- Nie zatrzymuj nas... -
- ... i przygarniając ku sobie młodszą, dała znak ręką, ruszyły przed siebie. Co tu się dzieje? Właściwie to nie obchodziły mnie te kobiety; proszę, niech mają tam sobie swój własny interes, nawet jeśli ich celem jest dotarcie do sąsiedniej wioski, gdzie podobnie uśpią mieszkańców, okradną ich, a potem... nie wiem, może i strują bydło albo też wybiorą z kołysek paręnaście kilo niemowlęcego sadełka... Cholerni ludzie... Zabawne, wyglądałem tak, że już ten fakt mógłby przysporzyć mi podobnych oskarżeń - i związanych z nimi kłopotów - a jednak, częściej odprowadzał mnie lęk niż chęć linczu czy rytualnego poskromienia siewcy zła; ha! Zbyt długo zgłębiałem zakamarki ludzkich serc i umysłów; te jasne i te mniej godne odsłonięcia; strach jest cechą ofiary, a ja byłem łowcą. Ale - czy to podobne do czego? Miałem tak stać, z rozdziawioną paszczęką, pozwalając tym dziwnym postaciom tak po prostu odejść, stać się czarnymi punkcikami na horyzoncie, zniknąć punkcikom na zawsze i nigdy nie rozgryźć owego fenomenu, którym "Syringa" stała się za sprawą nieznanego mi zaklęcia? Na krótki czas knajpa - a może i wioska - została zaczarowana; tym rąbkiem świata przestała rządzić logika lub też - była to logika snu. Faktycznie, cały czas miałem wrażenie, że śnię, że kolejne gesty, słowa, to, co wokół - to normalnie nie pasujące do siebie elementy różnych zjawisk, które, posklejane w sennych majakach w jedną całość, gotowiśmy uznać za rzeczywiste. Logika nakazywałaby uśpić żebraka, może karczmarza, może klucznika przy bramie - ale, do licha, nie tylu ludzi, ba! Logika nakazywałaby tym pannom trzymać się z dala od ludzkich siedlisk, zwłaszcza karczm pełnych podchmielonych drabów; zamiast nich wybierać leśne ostępy; nadto, nosić mniej oczywiste łachmany i trzymać dzieciaka tam, gdzie jego miejsce, albo i puścić w wodę z kamieniem u szyi...!
Rozumiałem już, że czar traci moc; wyczuwałem to, chociaż trudno rzec, bym to odczuwał z pomocą któregoś ze zmysłów; czułem to w sobie, także w niepokoju, jaki wkradł się w zachowanie wiedźmy. To dlatego śpieszyło im się. Nieee, pomyśłałem, to nie fair, moje drogie; nikt jeszcze nie zabawiał się moim kosztem, nie musząc się później tłumaczyć przede mną, nie ponosząc skutków swojej frywolności czy też nadmiernej pewności siebie.
- Zaczekajcie! - krzyknąłem za odchodzącymi - Co takiego zrobiłaś?!
Nie czekając, aż się - co wątpliwe - odwrócą, podbiegłem do uciekinierek. Chwyciłem starszą za rękaw, wyszarpnęła się z siłą większą niż można to było przypuszczać z jej szczupłej, nawet chudej sylwetki. Mała wrzasnęła piskliwie i rzuciła się naprzód. Puściłem ją mimo woli, usiłujac przytrzymać dziewczynę i obrócić ją ku sobie. W końcu, po krótkiej szarpaninie, udało mi się to. Z karczmy dobiegł pojedynczy głos; ktoś już zbudził się z odrętwienia; na twarzy młodej czarownicy pojawił się wyraz wściekłości i strachu zarazem. - Puść... - zasyczała, patrząc mi prosto w oczy; rozluźniłem uścisk wokół jej tułowia, do którego przycisnąłem płasko na moment jej ręce, krępując je; zbiła mnie z pantałyku, szturmując tymi oczami, których blask miał w sobie coś nie z tego świata. Zdrętwiałem nagle i byłbym upadł; dziewczyna wyswobodziła się, a ja rozpoznałem znane zjawisko grzęźnięcia w czymś: czar spętania...! Stałem więc po chwili głupkowato rozkraczony, wbity w ziemię, patrząc, wbrew woli, w wytrzeszczone oczy dzieciaka, który nie uciekł, a tylko oddalił się na bezpieczną odległość; przywołany gestem ręki przez opiekunkę, stanął obok niej, patrząc na mnie jak na skończonego winowajcę. Chcąc nie chcąc, gapiłem się nań, jak cielę na malowane wrota, niezdolny do ruchu; powietrze wokół zmarszczyło się, zafalowało, jak to czasem dzieje się z aurą w pobliżu ogniska, gdzie twarze wygrzewajacych się obok widoczne są jak przez zmięty muślin. Starsza, popatrzywszy najpierw na swego bachora, potem na mnie, ostrożnie sięgnęła za dekolt i po chwili trzymała w palcach jakąś migoczącą blaszkę wielkości orzecha; zatrzepotała nią w powietrzu, po czym blaszka, wprawiona w ruch, zaczęła się rytmicznie kołysać przed moimi oczyma; wahadełko błyszczało nieziemsko, choć przysiągłbym, iż jest to zwykły kawałek metalu. Gapiłem się na nie, sam tego nie chcąc i czując, jak wbrew woli pragnę zamknąć oczy, uciec przed blaskiem, odwrócić twarz. Powieki momentalnie zrobiły się ciężkie i jakby pełne piasku... Zamknąłem oczy, zachwiałem się i runąłem w ciemność... W ostatniej chwili zdołałem dostrzec: dwie złączone objęciem sylwetki, gasnące na tle panoramy...
* * *
Wichura powoli ustawała. Za oknem świat zbłękitniał, ciemność zelżała, wycofała się do swojej podziemnej kryjówki, w której miała przespać dalsze godziny, aż do ponownego wypłynięcia z godziną zmierzchu. Kożuch na niebie zrzedł i przybrał barwę niebieską; drzewa rozrysowały się z całą pewnością siebie, nie naginane do posłuszeństwa ponurym wiciem wichru; teraz wicher był już tylko pomrukującym przyjemnie dreszczykiem, liżącym pieszczotliwie futro rozrosłych koron. Teraz, kiedy znalazła strzępek czasu na sen, Ennika wolała siedzieć przy oknie i milcząco, z uczuciem ulgi, celebrować oczekiwane świtanie.
Niegdyś nie upatrywała w tych nadrannych godzinach niczego nadzwyczajnego; świat wieczorem zamierał, rodził się z brzaskiem; nieustajacy pląs czasu miał swoje uroczyste pauzy, wejścia i cody, a świt nie był tak piękną figurą owego tańca, jak zachód słońca, rozlany plamami koloru na zawsze interesujacym, kapryśnym, wciąż zmieniającym stroje niebie; najwspanialszym i najbogatszym właśnie o tej porze, obleczonym w jedwabie w nasyconych, znmysłowych barwach. Dopiero nocy - tych zmrażających wszelki oddech, szeleszczących i nabitych niezliczonymi oczami, posklejanymi, jak plastry miodu, w jedną, czujną źrenicę - nocy trzeba było, by świt przestał być kopciuszkiem czasu; by Ennika uśmiechem zaczęła witać tę młodą porę, ubraną w zwiewne pastele; muśliny i gazy, nie mdłe już i nijakie, wręcz przeciwnie; piękne, urokiem subtelnym i młodzieńczym, który mąciłyby odważne, dojrzałe kolory wieczoru. Poranek był dla Enniki jak ożywczy powiew, jak orzeźwiająca, chłodna kąpiel; zmywał lepkie, wygłodniałe spojrzenia mar nocnych, rozwiewał odór śmierci, budził nadzieję, uzdrawiał ją - strutą oddechem ciemności. Nierzadko były to żmudne i długotrwałe zabiegi; ledwie utkała Ennika nad łóżkiem, z dobrych wspomnień i resztek sił, zasłonę normalności, już dzika zjawa rozrywała ją, jak wygłodzony zwierz dopadała śpiącej, zwalała się wszystkim, co w sobie zdążyła przetrawić, rozpamiętać i zepsuć, na pierś Enniki, chwytała ją za gardło, obłapiała za szyję, w której śniła krew młoda i wonna, wywracała, gniotła i wypiętrzała w wały i stromizny pościel, oddalała się, wyczerpawszy wątłe siły człowiecze, by w którymś tam punkcie z trudem dobytego snu - powrócić, przypaść kolejny raz do rezerw energii śpiącej - i odebrać je, zniweczyć, skazić. Widziała Ennika w oczach tego stugębnego, tysiącookiego nocnego monstrum jak gdyby nieznany fragment swego losu - a przecież to nie ona była bohaterką tych przerażających, rzucanych przed jej oczy fantazji. Otoczona ciemnymi sylwetami, jak kamiennym kręgiem, jak pierścieniem ponurego gaju, stała wątła, niewysoka istotka, słaniając się na nogach i zakrywając uszy. Dookoła wył wiatr - co było najgorsze, kiedy za oknami rzeczywista wichura zaczynałą swą orgię - i przedrzeźniał jej ginące wśród ryku dzikich, niewidzialnych bestii, wołania o pomoc. Giął drzewa, deptał je obcasem ostrym zimnego powietrza, naginał do posłuszeństwa, a stłoczone dookoła groźne, wydłużone cienie, celebrowały ten popis siły - milcząco, acz nieustannie zacieśniając obręcz wokół dziewczynki. Albowiem było to dziecko ludzkie - nie karzeł, niziołek czy gnom - i ono właśnie, nieubłaganie, w każdym śnie - stawało się ofiarą tej przerażającej kakofonii, tego pandemonium, niepodobnej do żadnej istniejącej rzeczy okrutnej zabawy strachu i jego demonów. Zawsze kończyło się tak samo - krąg w końcu malał do jednego czarnego punktu; było nim kłębowisko gęstego, zmaterializowanego cienia, dzikich, najeżonych zębami szczęk, wśród których rozpoznawało się twarze ni ludzkie ni zwierzęce, nieopisanej wrzawy - i ludzkich odłamków. Rozszarpanego ciała dziewczynki, która chwilę potem pojawiała się na następnym obrazku - ale już jako bladosiny, z twarzą wykręconą w paroksyzmie bólu trupek, szarpany przez mlaskające nad ciałem, pożerające je wilki. Z rzadka tylko Ennika widziała zjawę dziecka - już bezcielesną, półprzejrzystą, sunącą lekko w powietrzu - a wtedy był to duch straszny, z twarzą martwą, lecz nie pustą, bo dziwnie groźną i jakby roszczącą sobie prawo do czego, domagającą się, nieubłaganą, o oczach jarzących się niesamowitym, szmaragdowym światłem, co w połączeniu z martwotą reszty czyniło obraz nie do zniesienia.
Za pierwszym razem była przy niej Mirina. Czy raczej - były jej skupione gesty, delikatne dłonie, cichy szept, któy czasem przebijał się przez warstwy spętanej snem świadomości. Tuż po tym, kiedy Ennika zbudziła się, z zamarłym na ustach krzykiem, ze smugą szaleństwa w oczach, opasana, jak lepką pajęczyną, zimnymi strużkami potu, był spokojny, czujny i nieodgadniony wzrok Miriny, był płomień jej włosów i ściana za jej plecami; było dobrze.
Dotychczas Ennika zastanawiała się - czy Mirina jej wierzyła? Rzadko cokolwiek mówiła, a wtedy do końca milcząca, zachowała jednak wymowne spojrzenie, miękkie gesty, subtelny uśmiech - odmienny niż zazwyczaj; spojrzenie, gesty i uśmiech, które coś taiły, zachowywały dla siebie, pytanie - w jakim celu? Czy chciała tylko uspokoić Ennikę? Czy dbała o zachowanie tajemnicy? A może zbagatelizowała całą sprawę? Faktem pozostało, iż do końca dni spędzonych przez Ennikę w zakonie, solidaryzowała się z nią, lecz nawet i ona nie zaprotestowała, gdy decyzją matki przełożonej wydalono Ennikę z klasztoru. Wcześniej odsunięto ją od praktyki kapłańskiej; Ennika resztki nadziei wiązała już tylko z Domem; ale i ten przed nią zamknięto.
Wspominająca to wydarzenie - jak w każdy wieczór, niczym odwieczny rytuał - Ennika zagryzła wargi i ponuro wpatrzyła się w siniejące niebo - nie było innego wyjścia. Na nic, ona, Ennika, nie zdałaby się dłużej w zakonie; a siostrom przysporzyłaby tylko kłopotów, i to kłopotów niemałych. Do dziś odczuwała jednak żal z powodu Domu. Był ona naprawdę jej domem - domem, rodziną i szkołą, miejscem nauki i twardej dyscypliny, ale i miejscem niesamowitych satysfakcji i wzlotów, doświadczonych za użyciem wiedzy.
Spośród wszystkich almarysek kapłankami były te, które wyróżniały się, w opinii przełożonych, moralną czystością. Bezlitościwe śluby, jakie na siebie brały, wytrzymywały już tylko niektóre, więc krąg ich liczył niewiele dziewcząt; jeszcze mniej chlubiło się więzami Domu. Dom był przywilejem najzdolniejszych; nie pomogła i żelazna dyscyplina, nie pomógł najczystszy welon obyczaju, jeśli nie zdało się wszystkich testów, nie przeszło wszystkich prób, koniecznych, by zasiąść z Matkami przy jednym stole. Ennika była zbyt młoda, by uczestniczyć w podejmowaniu przez Matki decyzji; miała jednak prawo głosu, jako kapłanka zaś przewodniczyła obrzędom na cześć Almaris, a z okazji świąt wiosennych - na cześć samego Illmatera. Jako jedna z niewielu rozmawiała z Diakonem, była też tą, która czuwała nad świętami urodzinowyni Wielkiej Matki.
To wydarzenie stało się jednym z najgorszych wspomnień. Ennika wcale nie miała ochoty przewodniczyć tym urodzinom; wiele dziewcząt zazdrościło jej tego, a ona nie mogła pojąć, jak można chcieć stanąć przed tą olbrzymią ropuchą, tą napuchłą, niezgrabną, starą kobietą, o żółtej skórze i żółtych zębach, łypiącą spode łba, jak na wroga, a przy tym nie znającą miary i ustanku w swoich - nierzadko nieobliczalnych - zachciankach. Różnie szeptano o Wielkiej Matce; że, zaiste, karmi się niemowlęcym sadłem; że pije krew, by co noc odżywać jako młoda piękność, nienasycona w uciechach; że rzuca złe uroki na te, kórych urody czy zdolności jej duma ścierpieć nie może; ba! szeptano, jakoby lubiła sobie zanadto pociągnąć z flaszki Zabronionych Ziół, by mogła łączyć się z samym Illmaterem, kórego dobroć - powiadano - w ciemnościach wywraca się trzewiami na wierzch, aby utrzymać odwieczny, dwustronny porządek świata.
W głębinach podziemnej pieczary oświetlanej pomarańczowymi językami pochodni, zakotwiczonych w rogach świątyni w specjalnie wykutych w skale niszach, stała, drżąc, Ennika przed obliczem starej; w rękach miała misę ofiarną z parującym odwarem z ziół; cała zawartość misy była przeznaczona dla Wielkiej Matki, by wzmocnić jej siły i ochotę do własnych bezeceństw. Do tej misy musiała Ennika, animatorka, dodać własnej krwi, jak też - tak przynajmniej wierzono - mądrości; ścięła więc obsydianowym, o czarnej rękojeści nożem, pukiel włosów i wrzuciła go do misy; potem zadrasnęła się kolejno w skroń (powinna w czubek głowy, to jednak wydawało się niezbyt bezpieczne), w podbródek (mimo delikatności zabiegu, obawiano się ryzykować nacięcia skóry na gardle - zbyt łatwo było zadrasnąć za głęboko i przekłuć tętnicę), koło pępka, na wzgórku łonowym ( tu znów trzeba było ominąc właściwe antha, a wybrać miejsce najbliższe i zarazem bezpieczne), wreszcie zakończyła ceremoniał porządnym ukłuciem w pięty - obie.
Gest ten miał znaczenie już tylko grzecznościowe - tancerka pląsająca na okrwawionych stopach składała szczególny hołd matce, "zawierzała się" jej; jednocześnie wzrastał prestiż Ofiarnicy. Ennice słabo robiło się na myśl o takim "bohaterstwie'. Wówczas Mirina rzekła:
- Gorsze rzeczy będziesz musiała w życiu znieść. Przypomnij sobie lata nauki. Przypomnij sobie, ile batów dostałaś. Pacnięcie w policzek., które dziś wzięłabyś za żartobliwe, upokarzało cię, gdy byłaś dzieckiem; urodziny Matki nie zdarzają się często; owszem, rokrocznie są obchodzone, ale rzadko widzimy tę samą Ofiarnicę, co zeszłego roku; mamusia nudzi się szybko. Pomyśl, ile możesz zyskać - nie tylko profity w zakonie. Zyskujesz przede wszystkim to, dla czego tu jesteś: samowiedzę. Mądrość. Znajomość własnych ograniczeń. Uważam, że jesteś delikatna... za delikatna... ale przecież mogę się mylić, siostry zgłosiły ciebie, a zgromadzenie to nie pojedynczy głos. Nawet jeśli pokona cię ból, powiesz: próbowałam. Jeśli stchórzysz, zostanie ci tylko wstyd i ta paląca ciekawość "Co by było, gdyby...". A kapłanka niezdecydowana, kapłanka krnąbrna czy tchórzliwa - to kapłanka nieledwie pohańbiona. Pamiętaj też o Domu...
Dom... Na ostatnie słowo Ennika drgnęła... Dom... Czymże jest w końcu ta kapłanka? Czy wymaga wiedzy większej niż zielarska i trochę śpiewu, by obmywać posąg w świątyni, palić kadzidło i wznosić modły? Czy nie nudziło ją już od dłuższego czasu to monotonne zawodzenie, podlewanie kwiatów i zapalanie nielicznych, bo wciąż drogich (wszak to dla bóstwa!) świec? A czyż nie upokarzające było to, jak wygłaszając płomienne mowy w kościele Illma, musiała znosić nieustanny, głodny wzrok Diakona, jego szczypanie w zakrystii i niewybredne żarty z Arcykapłanką na temat nowicjuszek? W domu wiodłaby nareszcie normalne życie; spałaby we własnej, miękko ścielonej dywanami izbie, zachodziłaby z ciężkim kluczem do biblioteki; tam, zaglądałaby do przyprószonych czasem woluminów, rozkładałaby przed sobą mapy fantastycznych krain, piłaby wino lepsze niż ten ofiarny sikacz i jadłaby mięso zamiast owsianki czy grochu - co prawda w towarzystwie tych obleśnych, bezzębnych staruch, ale była to drobnostka w porównaniu z dobrodziejstwami, które nań w Domu czekały. Ennika poczuła, że od wyobrażeń wiruje jej w głowie, a serce przyśpiesza bieg.
- Pójdę - odparła cichym, łagodnym tonem; serce uspokoiło się, posłyszawszy swój własny głos. Ennika popatrzyła w twarz Miriny; z twarzy starszej siostry zniknęła surowość, pojawił się delikatny. ledwie uchwytny uśmiech, zaraz jednak i on rozpłynął się i Mirina znów była taka, jak zawsze: nieodgadniona, wyzuta z emocji.
Nawet fakt, że odbyła wcześniej specjalne przygotowania, nie dodał Ennice pewności siebie, gdy - sama pośrodku kręgu obrzędowego, naga i kuląca się z zimna bijącego z podziemnych, mchem okrytych skał - dokonywała ofiary; pierwszy strumyczek spłynął na jej czoło, ukośnie przez nos, zatrzymał się na wargach; Ennika opuszką zebrała kroplę z ust, włożyła palec do naczynia; czerwony wężyk zsunął się szybko pomiędzy jej piersiami i wówczas diakon wydał z siebie ciche, skomlące westchnienie; gdy zaś przyłożyła nóż do łona, Diakon niespokojnie przewiercił się na kamiennym krześle i Ennika z obrzydzeniem pomyślała, że lubieżnik ma właśnie erekcję; wreszcie podniosła nogę, co już wprawiło tę tłustą, zacną świnię o przekrwionych oczach, w stan najwyższego podniecenia; ciach! i skaleczyła piętę; drugi raz - i przecięła drugą. Rozległ się werbel i Ennika, półprzytomna - czy bardziej z nagłego bólu czy wskutek długotrwałego wdychania narkotyków - ruszyła w tany.
Zniknęła obrzydliwa starucha, którą właśnie młode zakonnice zaczynały karmić - wkładając do oślinionych, zwiędłych ust starej porcje ofiarnej baraniny; zniknął Diakon, zatopiony w niej wilgotnymi z pożądania oczami; znikły podtrute, odurzone i upojone nowicjuszki, które w przypływie nagłych, sprzecznych emocji, jednym słowem - szaleństwa, zaczynały "spowiadać się" Matce, przypadając do jej cuchnących, gnijących żywcem, schorzałych nóg i dając się zacinać w nadgarstki, z których krew inne zbierały służalczo do pucharków i piły, przemógłszy obrzydzenie. Dom, Dom, to jedno słowo uparcie wrzynało się w świadomość Enniki; stąpała jak po ostrzach, ale poddając się dzikiej muzyce bębnów i piszczałek, zapominała o bólu. Wirując w swym zapamiętaniu, nie widziała naradzajacych się Diakona i Arcykapłanki; nie widziała rosnącego gniewu na twarzy Miriny - i zachwytu odmalowanego na kilkudziesięciu twarzach, zebranych w jaskini. W końcu padła zemdlona i pierwszy schylił się troskliwie Diakon, zaraz potem jednak Mirina, płomienna w swym gniewie i aureoli światła, barwiącej się krwawo na tle rudych włosów.
Kilka sióstr podniosło Ennikę. Zgodnie z obyczajem, złożono ją u stóp Wielkiej Matki. Tancerka, która padła przed wybiciem północy, była złą wróżbą. Diakon pierwszy powstał i przemówił:
- O, Wielka Matko, Pramacierzy Nasza, Pani Zachodu i Wschodu, pięciuset dni słonecznych - skłonił się aż do tych ogromnych, zwyrodniałych, spotworniałych trądem stóp - czyż trzeba nam było, by od lat kilku, gdy moce jasne czuwały nad zasiewem i płodem dni dobrych, ta oto niewprawna tanecznica przynosiła nam widmo klęski? Czy trzeba było, by ta dziewczyna, tak młoda, takiej wagi zadań podejmowała się czynić? Ach, Matko, jakże wielu dziś odrzuca bogów naszych, dobrodziejów naszych, och, Pani...! Sprzeciwiały się wróżby moje temu wyborowi i oto los pokazuje, jakże myliły się siostry...! Skazał nas Prabóg nasz i Pani Świetlista, żeśmy tę oto młódkę, w której sercu pobrzmiewają jeszcze echa nieczystego dzieciństwa i gra dzikość, została najpierw wyższą kapłanką, a potem i świętą tancerką! Czyż powinna dłuzej piastować tak zaszczytne miejsce?
Mirina aż zęby musiała zacisnąć; głos miała teraz Aslyon, Przewodniczka Sieni, czyli Niższego Kręgu:
- Nie była błędną nasza decyzja, jeśli chodzi o wybór neve Enniki na kapłankę; co zaś się tyczy tańca, nie pierwszyzna to, że tancerka słabnie i nie musi to być oznaką złej wróżby; nie wróżb to święto, choć - tu skłoniła się, z mniejszą jednak niż Diakon dwornością, w stronę Macierzy - jedno z naistotniejszych dla nas; ale i nie święto wiosenne bóstw naszych ani też zmarłych czcigodnych; młoda jest jeszcze, a bystrości jej nie zbywa.
- Bluźnisz, niewiasto...! - zaperzył się Diakon - czyż nie ubliżasz takimi słowy naszej Matce?! Ona jest córką bogów i patrz - cierpienie zniszczyło jej młodość, jej ciało, jej życie - czymże jest zatem ból tej młodej?
"Bólem młodej dziewczyny, zawstydzonej, pokaleczonej i ogłupionej narkotykami" - z wściekłością pomyślała Mirina. Sama namówiła Ennikę, by została Ofiarnicą, ale, na bogów, nikt jeszcze nie kazał nieudanej tancerce złożyć posługi...! Nie było też Miriny przy obrządku przygotowań i to był błąd; dziewczynie podano za dużo środków, co zaburzyło jej trans i zdolność do dysponowania energią; ba! być może jej tę energię - ferwentę, bo z many i tak nie wolno byłio w tańcu korzystać - umyślnie odebrano..! Nigdy wcześniej na ceremonii nie było mężczyzny; jak wielkie musiał mieć Diakon wpływy w Aglavern, skoro pozwolono mu obchodzić Święto Matki! Mirina popatrzyła na skrzywioną w złośliwym uśmiechu twarz Arcykapłanki Gedd; tak, to jej zasługa...! Któżby wątpił w to, że żadna z tych staruch, nawet to cenne straszydło, rozparte na stołku, na który się wywietrza i załatwia, jedząc, nie jest w stanie sklecić jednego normalnego zdania, nie zmąconego starczą demencją, chorobami i szaleństwem, a cóż dopiero załatwiać sprawy zakonu...! Arcykapłanka zawarła pakt z Diakonem; ona będzie miała udział w darach ze świątyni, on będzie się mieszał w sprawy zakonu, a ściślej - wybierał dziewczyny do swego łoża. Zapewne też Arcykapłanka sądzi, że dzięki Diakonowi wzrośnie prestiż podupadającego kultu Almaris, zepchniętej w cień przez dwupłciowe bóstwo Illmatera - a wówczas Cesarz, mile zdumiony religijnością Południa, zechce je wesprzeć finansowo; wszak Irdya wyznawała głównie Białą Panią, zwaną przez tych surowych ludzi Północy - Śnieżną Panią. Co gorsza, teraz głos Diakona wydał się jeszcze bardziej złowróżbny; brzmiał w nim wyraźny północny akcent; Mirina nie słyszała wcześniej tego człowieka, gdyż z racji wieku i obowiązków rzadko przebywała w świątyni; a i wówczas jakże sprytnie naśladował mowę południowców; teraz, w stanie wzburzenia, niespecjalnie krył się z własnym językiem.
- Co zatem proponujesz? - niewinnie spytała Gedd. Zapewne miała już ukartowaną odpowiedź. Diakon odrzekł:
- Zbyt młoda, by ciężko ją karać; zbyt nas zawiodła, by karać ją lekko. Niepodobna śmierć zadać istocie młodej i pięknej. Matko! - teatralnym gestem obrócił się w stronę truchła - ulituj się nad tym nędznym stworzeniem, aliż nie wydawaj nas złemu przeznaczeniu...!
Żywy trup zarzęził, zachrypiał, wycharczał coś niezrozumiale. Gedd rzekła donośnym, silnym głosem:
- Żyć będzie, jednak nie należy już do kapłanek, ani też nie ujrzy Domu! Jako zwykła siostra siać będzie strach i zarażać swym poczuciem krzywdy..! Komu raz obiecano Dom, ten nigdy nie zazna spokoju, jak mówią księgi! Matka ofiarowuje siostrę Ennikę litości Diakona Serga!
Po mocno ściemniałym już, zalanym nocą wnętrzu, przebiegł pełen emocji szept. "Te głupie gęsi uznały to za łaskę' - pomyśłała Mirina, już bardziej zrozpaczona niż wściekła; lecz to właśnie rozpacz dodała jej odwagi. Rozpacz tym większa, że dziewczyna pochodziła z jej własnej trzody; na wiele rzeczy Mirina patrzyła przez palce, wielu nauczyła się nie widzieć; świat był zbyt obszerny, by zwlaczać w nim każde zło. Ale Ennika była jej własną wychowanicą; to Mirina znalazła, w Dniach Klęski, to skulone w krzakach dzikich jeżyn, obdarte i głodne stworzenie o dużych, zielonych oczach, powiększonych jeszcze wyzierającym z nich strachem i nędzą; to ona zabrała przerażoną, kilkuletnią dziewczynkę do klasztoru na lesistym Aden. Ubłagała przełożoną, czyli Przewodniczkę Domu, Kręgu Wyższego, by pozwolono dać jej małą na wychowanie. Czasem zastanawiała się Mirina, dlaczego matka przełożona tak po prostu się zgodziła - przecież pobyt dziecka w zakonie był niedopuszczalny, same zaś siostry składały ślub czystości; więc i z tego względu taka obecność rzucała na klasztor niechlubne cienie - dopiero na łożu śmierci wyznała dobra, stara Mebdh największą tajemnicę; sama miała kiedyś dziecko, lecz zmuszona była uśmiercić je; nie przyszło jej na myśl, że tu, w tym obozie kobiet, gdzie niejedna dałaby wiele za radość macierzyństwa, mogłaby urodzić w ścisłej konspiracji i nikt, nawet kapłanki, skupiające się raczej wokół Arcykapłanki niż Przewodniczek, co zresztą zrozumiałe, nie wydałyby jej; Gedd nie była jeszcze tak silna, a mało kto śmiałby sprzeciwić się Mebdh. "O, ironio - zżymała się Mirina - czyż to nie klasztor Almaris, pani płodności? Czyż nie czcimy Matek?"
"Almaris jes tylko boginią zasiewów i młodych kobiet. Patronuje rozmnażaniu kóz, nie ludzi" - odpowiedziałby Diakon. "Matki czcimy ze względu na wspomnienie Dillsander, Matki Almaris; jednak tylko w świątyni Dillsander Matki są płodne i mogą mieć potomstwo..."
"Jasne - z goryczą przetrawiała te wywody Mirina - Nie dziwi mnie to, skoroście tu pozwlekali trędowate ropuchy". Niewiele czasu trzeba, by szpitalne siostry zaczęły czcić swoje pacjentki; ledwie Serg pojawił się w Aglavern, zaczął się ten cały idiotyczny kult "dwóch stron życia" - kult życia i śmierci, młodych dziewcząt i chorych bab. Samo bóstwo Illmatera zaczęto tłumaczyć jako "Pana Cyklu Życia"; a żeby dodać co nieco fajerwerków, wymyślił sobie Serg, by jego praktyki połączono z cichym, zapomnianym klasztorem na wzgórzu, do którego też zaraz sprowadził "święte męczennice" i zmienił podziemną grotę z wodami leczniczymi na trupiarnię. Mebdh zmarła, a nowej przełożonej, schorowanej, niedowidzącej Umarys, brakło jej inteligencji i wigoru; klasztor trząsł się od napięć między Aslyon a Gedd, niekwestionowanymi liderkami dwóch wrogich sobie obozów. Istniały jednak prawa życia i śmierci, którym żadna z nich nie mogła się sprzeciwić; prawo zwyczajowe ważniejsze niż edykty cesarskie i nakazy religii. Mirina rozejrzała się dookoła; dziewczęta z zakonu reprezentowały wszystkie enklawy tej ziemi, warstwy społeczne: nie brakło i dzikich cór lasów, których matki wśród drzew warzyły zioła; mieszczek, których ojcowie - kupcy i bankierzy, zmarnowali lub utracili swe fortuny, a może i też - dusigrosze, lichwiarze, krętacze - pozbywali się z domu niewygodnych świadków i gąb do wykarmienia; chłopek o cerze rumianej i zdrowej, o oczach wilgotnych i pokornych, jak oczy krowy; trafiały się wreszcie i szlachcianki bez posagu, jak i sieroty, znajdowane w głuchych zapadliskach, parowach, nad strumieniami Doliny Aglavern - porzucone na pastwę wiecznie głodnej, niezmordowanej tak w rodzeniu, jak i niszczeniu, przyrody.
- Nie w litości Diakona leży życie Enniki - Mirina zaczerpnęła głęboki oddech, a jej głos dobył się z płuc czysty i zimny, jak metal - sama Matka Natura, najpierwsza z wszystkich Matek, wcielona tak w Jasną Panią, jak i Dillsander, Karmicielkę, waży na swej szali los tej dziewczyny; jej to zrządzeniem było, abym, gdy przyszły Dni Klęski, znalazła Ennikę i zaopiekowała się nią; do mnie więc ona należy, albowiem, jak głosi mądrość ludu, kto pod swe skrzydła zgarnia jedno życie, czwórną nagrodę odbiera na tamtym świecie, a jest to przychylność wszytkich Dzieci Natury: Chyżego Ognia, Śmigłej Wody, Rączego Wiatru i Ziemi Darzącej. Dlatego też przestrzegam Was tu zgromadzonych, byście nie rozcinali losów tej siostry waszymi nie dość ostrymi nożami; bowiem tylko pradawne nożyce mogą to uczynić, a póki co, ja tę nić rozwijam i wplatam w nią zbożne nauki. Powiadam więc: zostanie Ennika tu tak długo, aż się nici nasze rozprzędą, a Dom jej przyobiecany będzie jej domem własnym!
Tłum zaszemrał; tu i ówdzie zabrzmiały nuty wzburzenia, łączące się zaraz w gniewne akordy; ale nie brakło i spojrzeń, i głosów spokorniałych nagle; czół pochylonych przed Miriną, wyrosłą jakby, wyświetloną jakimś niezwykłym blaskiem, Mirinę pełną ognia, który najżywiej płonął w jej pełnych przepychu, jak cenny materiał, jak purpura, włosach.
- Jak śmiesz....! - zasyczała Gedd, a Diakon krzyknął:
- No proszę! Oto są herezje! Ludowe zabobony, żywioły wyświęcone już tylko w bajkach - mają pierwszeństwo nad słowami Matki...!
Tłum, jak fala bijąca o brzeg, to podnosił się, to opadał w szeptanych sądach, zabarwionych, jak szklanica kroplą atramentu, poczuciem niezwykłości i sensacji - ciemnej, mętnej, wieloznacznej. Nikt nie podjął słów ni to Miriny, ni Gedd czy Diakona. W końcu odezwała się Aslyon:
- Prostsza jest wiara ludu niż uczone księgi, a jednak porywa serca i wyszlachetnia rozum; pochopnym byłoby lekceważenie starych sądów. Nie znajdujemy wszak wielkiego zła w tej dziewczynie; a błędem jest krzywdzić wybrankę Zielonego Płomienia...
Tłum zafalował plątaniną głosów, a po chwili ścichł raptownie. Wszystkie głowy obróciły się w stronę Wielkiej Matki; gnijący, półżywy zewłok mamrotał coś zsiniałymi wargami. Mirina zdecydowanym krokiem podeszła do kamiennego, wymyślnie wykutego siedziska i nie kryjąc swych prawdziwych uczuć - a przeważał w nich wstręt - rzekła do truchła:
- Udowodnij, żeś warta czci... Przemów... na bogów... przemów...
Nawet Gedd nie rozumiała tych słów, brzmiących nieomal bluźnierczo; z dawna nikt nie słyszał tu podobnego języka; mowy starszej niż język królów z czasów Wielkich Wojen; mowy zaśniedziałej, choć cennej, jak stare złoto; mowy, której szorstkość w gniewie była wręcz namacalna, delikatność w wyznaniu miłosnym stawała się samym kochaniem, a stanowczość, z jaką dobierano słowa, miała szybkość i celność strzał najlepszych łuczników. Był to jeden z Najstarszych lan'ees - język feyve't - Zielonego Płomienia. Więdnąca na kamiennym tronie staroć, ogromna i pękata, jak pokryty pleśnią i resztkami kocioł - ożywiła się i powoli uniosła powieki; dwie szorstkie połówki, smocze łuski, pancerzyki skorupiaków. Po chwili zaś otworzyła usta, wysnuwszy spomiędzy warg ciągnącą się nitkę śliny:
- Zooo... staaa... wić... Dzieee... czyna... dla... daaa...opie...ce
- Dać opiekunce! - podjęła zdumiona Aslyon. Matka przemówiła! Ten trup, który ledwie pojmował, co się dzieje wokół - wydał wyraźne polecenie. Wstrząśnięta, tą nagłą wiedzą, uwalnianą zaledwie w przebłyskach chwil, odkryciem ziarna tajemnicy w pęczniejących od znaczeń domysłach, tym nagłym zerwaniem zasłony - uklękła, na pół spłoszona, na pół nieświadoma - i przytknęła usta do słoniowatych kończyn. Potem wstała i, zdjąwszy z ramion odświętną chlamidę, nakryłą nią Ennikę, nieprzytomną i białą w podziemnym półmroku. Nikt jej nie przeszkodził; Diakon wyglądał groteskowo z otwartymi ustami, Gedd zacisnęła wargi i cofnęła się, a tłumek tuż przed Matką rozstąpił się, z szacunkiem spojrzawszy na Mirinę, potem na Aslyon, kóra rzuciła w stronę najbliższych dziewcząt:
- Tais, Emeraldo... zajmijcie się nią...
Dwie młódki uklękły i, szepcząc jakieś śpiewne słowa, zaczęły Ennikę cucić. Dołączyła do nich Mirina, by w chwilę potem skierować się - z Tais, Emeraldą i oszołomioną Enniką - ku wyjściu.
Był sam początek ceremonii urodzin.
Nikt nie śmiał ich zlekceważyć.
Mirina - owszem.
Nikt im nie przeszkodził.
Tak się zaczęły lata Domu. Wiele spokojnych, światłem polerowanych dni, które miały nigdy się nie skończyć. Krzepiące było takie przeświadczenie - trwała Ennika w błogiej, niewzruszonej nieświadomości. Długo, długo, zanim nadeszła Noc.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Aene d'Amarant dnia Wto 22:28, 16 Paź 2007, w całości zmieniany 4 razy
|
|
|
|
|
|
|
|
Wysłany:
Sob 0:27, 07 Lip 2007
|
|
|
Zachód Słońca
|
|
Dołączył: 24 Kwi 2007
Posty: 243
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Łódzi
|
|
Dobra praca, Tess (Nightessska, Night, Nighty, Tess... nawet wierni czytelnicy Forum tracą orientację...)
W przyszłości obiecuję zamieścić dłuższą i bardziej wnikliwą recenzję, teraz podzielę się jednym tylko spostrzeżeniem.
Przyznam, że po części spodziewałem się po Tobie tego, chwilami bizantyjskiego stylu - kolejne wersy wręcz ociekają złotem...
Sądzę jednak, że gdybyś skróciła długie i bogate opisy, akcja nabrałaby więcej dynamizu i silniej wciągałaby czytelniki w wir wydarzeń. Po kilku, lub kilkunasto-zdaniowym przerywniku poświęconym odczuciom bohatera czy opisowi miejsc, powrót do zasadniczej akcji utworu jest jak konieczność zbiegania co chwila na dół by otworzyć komuś drzwi, gdy na łóżku, w pokoju na górze leży piękna kobieta...
Dowartościowana możesz się poczuć faktem, że identyczny zarzut zawsze stawiałem Tolkienowi, a także tym, że oczywiście będę czekał na ciąg dalszy...
Powodzenia.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
|
|
Wysłany:
Sob 0:36, 07 Lip 2007
|
|
|
+NecromanTesss+
|
|
Dołączył: 06 Kwi 2007
Posty: 1751
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 36 razy Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: łódzkie
|
|
Każda recenzja to zastrzyk refleksji, a żadna refleksja nie jest czasem zmarnowanym.
Więc merci, Sir
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
|
|
Wysłany:
Sob 9:04, 07 Lip 2007
|
|
|
Szmaragdowa Wiedźma
|
|
Dołączył: 09 Maj 2006
Posty: 9477
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 26 razy Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: rybnik/katowice
|
|
Robert napisał: |
Sądzę jednak, że gdybyś skróciła długie i bogate opisy, akcja nabrałaby więcej dynamizu i silniej wciągałaby czytelniki w wir wydarzeń. |
tak, to jedyna rzecz, jaką w chwili obecnej mogę ci zarzucić... może zaraz pojawi się jeszcze kilka spóźnionych spostrzeżeń, ale na chwilę obecną najmocniej razi właśnie to. momentami nie mogłam pozbyć się wrażenia, że ilość myśli i spostrzeżeń przebiegająca przez głowę bohatera nie mieści się w przeznaczonym na to ułamku czasu akcji i najzwyczajniej w świecie, w niezupełnie odpowiednich chwilach, w świecie opowiadania zapada cisza, gdyż bohater musi przepuścić przez myśli wartki potok refleksji.
poza tym jestem pod wrażeniem i już teraz wiem, że jeśli się postarasz, sprawisz, że kolejne rozdziały będę pochłaniać z bynajmniej nie dodającą mi inteligencji, rozdziawioną szeroko buzią ;o)
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
|
|
Wysłany:
Sob 13:02, 07 Lip 2007
|
|
|
+NecromanTesss+
|
|
Dołączył: 06 Kwi 2007
Posty: 1751
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 36 razy Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: łódzkie
|
|
Melduję, iż rozpoczęłam drugi rozdział i z pewnością, pisząc go, wezmę Wasze uwagi do serca:-); na razie traktuję rzecz całą bardzo spontanicznie, więc nie będę zmieniać tego, co już jest, a postaram się o zmiany na bieżąco w dalszych punktach opowieści; jeśli jednak warto w tę historię inwestować, to po uwzględnieniu wszystkich recenzji, przyjrzę się tym wszystkim niedociągnięciom i poprawię je; a może nawet ośmielę się dodać wcześniejszą, mniej refleksyjną opowieść ;o
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
|
|
Wysłany:
Sob 14:30, 07 Lip 2007
|
|
|
Malk Content
|
|
Dołączył: 02 Sie 2006
Posty: 3242
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 356 razy Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kraków/ aktualnie Chrzanów
|
|
Moim jedynym zarzutem jest parafrazując cesarza Józefa II z filmu Amadeusz: za dużo słów . Odnoszę wrażenie, że czasem zdania są zbyt rozwinięte, przez co nieuważny czytelnik mógłby się zapętlić. Niemniej jednak styl twój uważam za bardzo dobry. Doskonale łączysz style dostosowując go do języka postaci. Język narracji jest poetycki, pełen metafor i porównań.
Znalazłam parę błedów stylistycznych, leksykalnych, kilka literówek, nieliczne powtórzenia, ale to kosmetyka.
Narracja bez zarzutu. Nie uważam znacznej ilości myśli i spostrzeżeń przebiegającej przez głowę bohatera za wadę, moim zdaniem to cecha twego stylu. Nie wydaje mi się, by spowalniały ruch fabularny. Rozmyślania są bowiem gładko wplecione w fabułę, uzupełniają wątki postaci i rozwijają świat przedstawiony.
Znalazłam parę nieścisłości, jednakże są one trudne do uchwycenia.
Temat ciekawy, a ucieszył mnie motyw środowiska świątynnego, gdyż otwiera szerokie pole do popisu.
Niecierpliwie czekam zatem na dalszy ciąg
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
|
|
Wysłany:
Śro 17:36, 11 Lip 2007
|
|
|
Alice in Gothland
|
|
Dołączył: 07 Lis 2006
Posty: 1659
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 4 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
|
Wróciłam i cóż widzę - interesującą "radosną twórczość" A myślałam, że nie lubię fantasy...Faktycznie parę nieścisłości, ale i tak początek całkiem, całkiem obiecujący. Pisz dalej !
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
|
|
Wysłany:
Czw 17:46, 12 Lip 2007
|
|
|
Szmaragdowa Wiedźma
|
|
Dołączył: 09 Maj 2006
Posty: 9477
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 26 razy Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: rybnik/katowice
|
|
sprawa czysto organizacyjna - nightesssko, kiedy drugi rozdział będzie już gotowy, przemianuj tytuł tego tematu i wklej kolejną część tutaj, żeby wszystko było w jednym miejscu, co pozwoli uniknąć zbędnego zamieszania ;o) z góry dziekuję.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
|
|
Wysłany:
Wto 22:22, 16 Paź 2007
|
|
|
+NecromanTesss+
|
|
Dołączył: 06 Kwi 2007
Posty: 1751
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 36 razy Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: łódzkie
|
|
Rozdział II
Kiedy się obudziłem, moje powieki wciąż były ciężkie, a ciało zwiotczałe, bolące i nieposłuszne - i byłbym znów zapadł twarzą w murawę, szykując się na kolejną senną batalię, gdyby nie fakt, że strasznie chciało mi się pić. Oblizałem spieczone wargi i podniosłem się by ruszyć w kierunku... w kierunku...
Uprzytomniłem sobie, że przecież w promieniu kilku mil nie ma żadnej karczmy! Niemożliwe; musiałem się uszczypnąć, by swierdzić, że męczący dziwny sen był tylko snem - marą i niczym więcej. Ale, do licha, jak mogłem tak po prostu zasnąć, gdzieś w pół drogi, na kępie wiosennej trawy, dzikiej i bujnej, zapraszającej, lecz przecież nie stworzonej na spoczynek, poza tym jednym - wiecznym? Czemuż mięśnie miałem obkurczone, pełne zakwasów, nogi niechętne i obolałe ? "Niezły sen" - burknąłem sam do siebie. Bo i był to "niezły" sen: jakże realny! Prawie mogłem uwierzyć, że piłem w tamtej knajpie - na przykład - piwo, płaciłem za nie, rozmawawiałem z dwiema dziwnymi istotami i doświadczyłem niemiłych skutków tej króciutkiej rozmowy. "Głupiec" - pomyślałem, ale obmacałem kieszenie wszyte pod tuniką, a z pasa biegnącego skosem przez pierś, do którego z tyłu mocowałem łuk (czasem też miecz), odsupłałem luźno zwisającą sakiewkę, wsuniętą między poły kaftana w miejscu sznurowania i rozwiązałem ściągający ją rzemyk; wysypałem grosiwo na dłoń i przyjrzałem się uważniej zawartości mej garści.
Tu popadłem w lekką konsternację, albowiem nigdy tak do końca nie wiedziałem, ile mam akurat pieniędzy; nieprzesadnie hojny, nienadzwyczaj uczciwy ani też skąpiec - ot, prosty człowiek z małymi funduszami, zużywałem te cenne krążki tylko płacąc za rzeczy pierwszej potrzeby, a i to wówczas, gdym się znajdował z dala od natury, która mnie karmiła i chroniła; byłem człowiekiem lasu, nawet wtedy, gdy w miejsce stroju myśliwego zakładałem czarny strój magiczny. Nie mogłem w tej chwili stwierdzić, czy faktycznie coś wydałem - garść była ni pełna, ni pusta; nie przypominałem sobie też ostatniego smaku, który mógłby mnie naprowadzić na trop wypitego - jeśli już - trunku... Usiłowałem coś wykrzesać z pamięci, lecz było to jak czerpanie wody sitem... Wzdrygnąłem się; przestraszyła mnie trochę ta własna niemrawość umysłu. Czas ją zakończyć...
Sen. Tylko sen. Dźwignąłem się i poszedłem przed siebie, chwiejąc się lekko, Ubrany byłem w szatę niby to strzelca, faktycznie zaś włóczęgi; stary leśny ubiór łowcy, zużyty już, podniszczony i brudny, a przy tym dość osobliwie spreparowany - tunikę przerobiłem z opończy, skracając ją i likwidując kaptur; sam kaptur doszyłem zaś do kaftana; kaftan był w miejscu najbardziej narażonym na przetarcia - w części lędźwiowej i pod pachami - naszyty skórą, a sznurowany na przedzie; wkładałem go na tunikę i nosiłem tak długo, póty śniegi na Północy nie zelżały lub też póki ja sam nie nawiedziłem którejś z cieplejszych krain; w ten sposób wyglądało to wszystko tak, jakbym na spodnie nałożył jeszcze spódnicę z rozporami po bokach. Oprócz kaptura, zsuwającego się często na tył głowy, nosiłem też czarną przepaskę na włosach, gdyż nieustanne ich plątanie się dookoła twarzy, zwłaszcza podczas jazdy i przy silnych podmuchach wiatru, wprawiało mnie w niebywałą irytację. No i nie lubiłem, by nadto gorliwie komentowano moje włosy; ceniłem sobie anonimowość, a te ją utrudniały. Wskutek jednego z nieudanych eksperymentów magicznych, oparzyłem sobie niegdyś całe pół ciała; rany nie były głębokie; uratowała mnie odzież, zrobiona z elastycznej skóry dużej gorgony - poczwary, która wywalając z siebie siarkę, sama jest odporna na ogień - lecz twarzy i włosów nic nie chroniło; w porę nadbiegł ojciec i zapobiegł tragedii - twarz miałem tylko trochę przypieczoną, jak po silnym opalaniu i skończyło się na tym, że tydzień złuszczała mi się skóra (ojciec kpił potem, że odmłodniałem i wyglądam jak niemowlę), natomiast włosy... no, cóż... tak się złożyło, że z prawej strony przedziałku stały się zupełnie białe, lekko srebrzące się, po lewej zaś były, jak zwykle, czarne. Uznałem, trochę z wewnętrznej przekory, trochę dlatego, że zwyczajnie polubiłem swój nowy wygląd, iż tak je pozostawię, a i uczesania nie zmienię; kiedy jednak zjawiałem się między ludźmi, kryłem pióra pod kapturem, a część najbliżej czoła zasłaniałem jeszcze opaską. Nie wyglądałem, jak inni ludzie Północy, gdyż matce zawdzięczałem odmnienną urodę. Większość tego ludu miała włosy jasne: od blondu - złocistego i nasyconego lub żółtawej barwy wysuszonych kwiatów nagietka - poprzez kolor słomy, aż do odcienia mysiopopielatego i srebrnego, czasem też rude lub jasnobrązowe - w odcieniu karmelu. Oczy mieli przeważnie niebieskie, nie jednak tak po prostu niebieskie, jak pospolity skraw nieba szczęśliwych głupców, lecz jak czysta, zdrowa woda źródlana lub rwący potok - były to bystre, śmiałe spojrzenia szkutników, rybaków i kowali; ludzi morza i ludzi gór, nieulękłe i pełne mądrości; rzadziej trafiała się zielona barwa oczu, a i wtedy nie zieleń traw, a wieloraki turkus lśnił w tęczówce. Zarówno mężczyzn, jak i kobiety cechował wysoki wzrost, muskularna, grubokoścista sylwetka i tężyzna fizyczna. W surowych warunkach życia regionu nie czyniono płci pięknej wyjątku, jeśli chodzi o podział obowiązków - dziewczęta uczono nie tylko tkać i gotować, lecz i wybierać liny okrętowe, rąbać drzewo, polować, a w razie potrzeby bronić domostwa przed najeźdżcą, przeciw któremu ich mężowie wyruszyli walczyć. Mawiano, że człowiek z północy może być tylko żywy lub martwy, nigdy ranny; czasem też powiadano na Południu: "bodajbym był górską rybą, jeśli polubię śnieg", podkreślając w ten sposób rzekomą wyższość łagodnego, ciepłego klimatu ziem południowych nad wietrzną i mroźną Północą, gdzie nawet obecność morza nie łagodziła szorstkości gór; rzecz dla niektórych tak dalece dziwna, że ci z Północy byli dla reszty dziwolągami - "górskimi rybami".
Jakże się różnili od mieszkańców Ylvestadt ci południowcy...! Ich rytmu życia nie wyznaczało nieustanne zmaganie się z naturą; oni się z nią "dogadywali"; kiedy wściekłe, północne sztormy nad Wielką Zatoką w Okręgu Vidleim niszczyły szkunery i kutry, mężowie chwytali narzędzia i ciosali nowe, a niewiasty, pozwalając łzom płynąć i wysychać, zabierały się za splatanie nowych sieci; przez jakiś czas pito ziarninówkę i cienkie piwo, przegryzając jedynie podpłomykami czy plackiem z fasoli, a czasem i czerstwym chlebem, mając przed oczyma suto zastawione stoły - zapłatę z nowego handlu. Cóż robili ci południowcy, kiedy zaraza, szarańcza czy kaprysy pogody zniszczyły im zasiewy, gdy zapasy zepsuły się w wilgotnych objęciach powodzi? Palono kadzidła, lamentowano i składano to, co jeszcze ocalało, w ofierze przebłagalnej dla obrażonego bóstwa...! Nie tak czcili bogów moi pobratymcy - tu też odmawiano modlitwy a świątynie byly pełne - lecz tutaj dziękowano za otrzymane dary, za klęskę zaś wygrażano pięścią, a wszelkie straty wetowano sobie w trójnasób w lepszych czasach, podczas hucznych i barwnych ceremonii. Było coś podlejszego w tych niższych od nas istotach, krępych i smagłych, o łypiących wrogo i wiecznie niespokojnych oczach barwy węgla, o jednej porze skrzętnych i pracowitych do tego stopnia, by w następnej popaść w niezdrowe, przeciągające się lenistwo, objawiające się albo błogim samozadowoleniem, albo marazmem; pustą bezmyślną twarzą, mętnym spojrzeniem i topieniem smutków w nadmiernych ilościach alkoholu. Byli to też ludzie nie znający umiaru ani w uciesze, ani w gniewie; namiętni, gdy wyruszali na wojnę i gdy płodzili dzieci, jedne po drugich - a które później oddawali do świątyń lub porzucali, niezdolni do ich wykarmienia, nieprzyzwyczajeni do życia, tak jak mieszkańcy północnych ziem, w klanach i zbiorowościach, mających tę jedną zaletę: szafowanie życiem poniosłoby srogą karę. Kobiety tych czarnych, tłustych much były milczące, tępe i uległe, choc zdarzały się wśród nich jazgotliwe, pyskate i wulagarne gospodynie, lichwiarki, ladacznice - ale na te patrzono z dezaprobatą i same również miały w sobie jakąś ciemną skazę, jarmarczną pstrokaciznę lub też z nagłą mętniejący, fałszywy błysk w oku, podobny do blasku nieudolnie podrobionych klejnotów, Tylko kobiety z północy trzymały głowę w ten jeden sposób - z niezachwianą pewnością, majestatycznie, w sposób charakterystyczny dla szlachetnie urodzonych; tylko tu żona rybaka była panią, podczas gdy samodzielnie żyjąca handlarka z Południa zasługiwała na pogardę. Istniał co prawda jeszcze jeden rodzaj kobiety - mniszki, szpitalnice, wiedźmy czy też niewiasty z Kraju Środka; pierwsze jednak nie liczyły się zupełnie, nie tylko z powodu składanych ślubów - ktoś, kto korzył się przed rzeźbą i obrazkiem, nie zasługiwał na szacunek. Kobiety Środka były najbardziej nijakie - wyrosłe z pomieszania ras, zbyt wiele rodzajów krwi skupiały w swych wnętrzach; raz oddane i ciche, raz dzikie i niespokojne, ale zazwyczaj zbyt oswobodzone, hałaśliwe, odziane w złym guście, z nadmiernym przepychem, gadatliwe i plotkujące bez miary; kobiety o sercach zbyt dumnych dla tych karaluchów z Południa, jakżeż łatwo jednak garnące się pod skrzydła takich, jak ja! Kobiety, których główną cechą jest i będzie: nijakość.
O czarownicach wiedziałem niewiele, irytowała mnie jednak powszechna opinia na ich temat; jakoby władały one potężną magią, tym szczególnym jej rodzajem niedostępnym dla mężczyzn. Zabobony ludu i jego obsesyjny strach przed tymi zielarkami i mędrkującymi smutaskami w powłóczystych szatach czasem przyprawiał mnie o śmiech, czasem wzbudzał zapiekłą niechęć, gdyż ci sami przerażeni i zgorszeni rzekomymi bezeceństwami - o, wieczna obłudo ludzka - udawali się do "wyroczni" po rady i wróżby, nie potrafiąc korzystać z własnego rozumu. Wiedza moja o tych "wiedźmach" nie była, jak wspomniałem, szeroka, lecz liczne podróże do różnych źródeł i ośrodków magicznych, a także studiowanie ksiąg i własne eksperymenty utwierdziły mnie w przekonaniu, że tylko wyjątkowe spośród pań zasługują na takie miano; nigdzie moją przewodniczką po wiedzy tajemnej nie była kobieta; w przekazach pisanych i ustnych tylko z rzadka spotykało się imiona żeńskie wśród Wielkich Twórców; najważniejsze z odkryć to zasługa rodu męskiego. Teoria o wiedzy specjalnej, tylko dla kobiet, nie przekonywała mnie - jeśli takie mądre, czemuż żyją w narzuconym przez nas, mężczyzn, jarzmie uległości i poddaństwa; czemu posłuszne są najpierw ojcom a potem mężom lub braciom? Bo widocznie nie są tak mądre; ich mądrość zachodzi pleśnią w świątyniach dziwacznego kultu... jak ta na wzgórzu Aden... do Aden jednak daleko jeszcze; o tym, jak źle moje mniemanie obeszło z się czarownicami, przekonała mnie jedna z nich, gdy los, w który się uwikłałem, objawił mi moją w nim rolę... ale stwierdzenie to nadeszło jakiś czas później...
Obudziwszy się bowiem z tego - jak chciałem - snu, nie zadawałem sobie pytań o to, gdzie jestem; ledwie przetarłem oczy, nawiązujac kontakt z rzeczywistością, rzeczywistość ta wybrzmiała w mojej świadomości nader swojsko - nie potrzebowałem ani pytać (zresztą - kogo miałbym?) ani też specjalnie - ba, jeszcze z popłochem w oczach może...! - rozglądać się; całe moje ciało i dusza wyczuwały jedyną i niepowtarzalną wibrację Ylvestadt, w trawie którego mógłbym jeszcze długo polegiwać, jeślibym zechciał - albowiem były to okolice Wypalonych Wsi - puste, zaniedbane i dzikie, na południowozachodnich obrzeżach miasta i spokojna drzemka wśród perzu i dzikiego żyta mogłaby zadowolić niejedną zmęczoną a niewybredną duszę, jak moja. Byłem jednak spragniony, a owo marzenie senne kazało się jakoś długo i boleśnie rozpamiętywać; toteż podniosłem się natychmiast, wcześniej przyjrzawszy się wartości swego majątku - rzecz pożyteczna i niegłupia, nawet jeśli głupi był powód tej nagłej kontroli. Ból członków wytłumaczyłem sobie niewygodną pozycją podczas snu, a przykre majaki zbyt dużą ilością wypitego wina. Wszystko było na swoim miejscu - ubranie całe, za pasem krótki sztylet. Łuk musiałem zdjąć; jeśli nie leży obok, zapewne tkwi przytroczony do siodła. Czasy były takie, że nie musiałem spać z kołczanem na plecach, a w razie napaści i tak prędzej posłużyłbym się sztyletem... lub magią. Wędrując po lasach i pustkowiach, miałem jednak co jeść, polując - nie zwykłem zabierać ze sobą pół spiżarni, nie wiedziałem też nigdy, kiedy - jeśli - wrócę. "Teraz - pomyślałem z uczuciem odprężenia i zadowolenia - wystarczy tylko przemóc te swoje nożyska i wrócić do domu". Cmoknąłem na konia.
Ale Matuset nigdzie nie było. Gwizdałem i wołałem kilkanaście razy - klacz się nie pojawiła; dotarło do mnie, że nigdzie nie ma choćby najlichszej gałązki, na której można byłoby ją uwiązać; fakt ten jednak wkrótce zignorowałem - Matuset odnalazłaby mnie i w piekle...! Ponownie do serca zakaradł się niepokój; dobrze, nie byłem w knajpie, nie piłem, ale to są stwierdzenia równie pewne jak te, że byłem i piłem - pierwsza rzecz, pieniądze, których zrachować nie mogłem; druga - cóżem więc robił w zamian? Jak usprawiedliwić to dziwne odrętwienie, niepamięć ? Jeśli tamto zdarzenie nastąpiło tylko w mej wyobraźni, należało pójść myślą jeszcze bardziej wstecz i zapytać - co było, zanim położyłem się spać ? Naturalnie, byłem w Ylvestadt - tylko co robiłem? Z najbardziej możliwych przyczyn tej pamięciowej pustki wymieniłbym alkohol, gdyby nie jedna rzecz: jeśli podróżowałem i obudziłem się właśnie tu, oznacza to, że WRACAŁEM do Ylvestadt; ostatnia knajpa była w Omfast, dobre kilka mil stąd...! Gdybym pił tam, nie miałbym do tej pory kaca! Jakże więc mogłem pić w Ylvestadt u Starego Micky'ego, jeśli jeszcze do niego nie dotarłem ? Wszak jechałem południowym traktem, DO miasta - możliwość upicia się zatem odpadła. Zwyczajnie w którymś tam momencie podróży zmęczyłem się i położyłem, tyle. Fakt, że między opuszczeniem Omfast a dotarciem do Ylvestadt mogło się jeszcze wiele wydarzyć, niepokoił mnie, musiałem jednak ten - irracjonalny przecież - niepokój zdusić w sobie. Podobnie, jak rozpatrzyć w sposób sensowny zniknięcie klaczy. "Chyba jacyś rabusie, to by się zgadzało. Ten ból i oszołomienie, widocznie dałem się podejść; musieli mi mocno przyłożyć, skoro niewiele pamiętam. Najgorzej, że straciłem najlepszego konia". Obmacałem głowę, najmniejszego guza. Na ciele też nie miałem obrażeń... A już żartem byłaby wiara, że domniemani złodzieje, zabrawszy mi konia i dobytek, którym był objuczony, pozostawiliby mnie żywego. Nadto, miałem swój kordelas, miałem trochę grosza i całkiem przyzwoity zestaw odzieżowy, jak dla kogoś, kto nie ma potrzeby paradowania w lisach i gronostajach. Ba, opodal wygniecionej trawy, gdzie spałem, znalazłem swój łuk - to już było niepojęte. Moje wnioski niczego nie rozwiązywały. Przyszło mi na myśl, że koniokrad albo bardzo się śpieszył, albo też odstraszyły go runy, wyrżnięte na łuku - lubiące dotyk swego właściciela - i tylko jego. Byłem jednak pewien jednego: okolic Derain ani Vileen nie mijałem po drodze i nigdy tam nie byłem, nigdym też nie był w zajeździe zwanym Syringa, nie wdawałem się w rozmowy z przypadkowymi kobietami i dziećmi i nie zamierzałem już dłużej martwić się tym, jakkolwiek zdarzenie byłoby dziwaczne...!
Ruszyłem tam, dokąd musiałem zdążać zawsze, ilekroć mówiłem "do domu" - ku południowej bramie miejskiej. Mogłem co prawda spróbować dostać się do mojej leśnej siedziby wijącą się w górach boczną ścieżką, ale wówczas musiałbym nadkładać drogi, a po co miałem to robić, nawet nie mając wierzchowca. Najprościej było iść przez miasto i kolejną bramą, północną, wydostać się na otwarty teren zamiejski - będący, jak Wypalone Wsie, zaludniony rzadko lub wcale, potem zaś skierować się prosto ku błękitnym z oddali połaciom lasów irdyjskich, gdzie przepędzałem żywot, z rzadka odbywając podróże w celach, które, ujawnione, przeciętnego mieszkańca przyprawiłyby o dreszcz przerażenia. Irdya leżała w okrągłej jak beret kotlinie, otoczonej od północy, wschodu, zachodu i południo-zachodu niskimi, lecz stromymi i zwodniczymi dla niedoświadczonego wędrowca górami. W południowowschodniej części okrąg ten otwierał się nagle, tworząc półpierścień, jak zerwane ogniwo łańcucha. Właśnie tędy trakt południowy biegł do Ylvestadt, położonego mniej więcej w połowie prostej linii północ-południe, biegnącej przez środek okręgu. Ylvestadt było właściwie jedynym wielkim miastem w tym rejonie; Irdya, najmniejszy z Północnych Okręgów, miała jednak sławę odwrotnie proporcjonalną do swej wielkości: w północno-zachodniej części gór cesarz miał swą zimową rezydencję, a na wschodzie mieściła się nasjłynniejsza na całej wyspie Gildia Magów, ukryta wśród skał, jedyna, nad której finansami czuwał Jego Cesarska Mość, ofiarowując na potrzeby uczonych znaczną część przychodów. Trakt północny wiódł od samego portu Shalee nad Wielką Zatoką, przez okręgi Licresia i Vidleim aż do Kraju Środka, gdzie rozwidlał się na kilka mniejszych, ale ważnych dróg; ku Godessen i Preskalt na zachodzie i ku Eyennie i Esharath na wschodzie. Irdyę omijał, przytulając się do wschodniej części górskiego pierścienia. Podobnie zresztą trakt południowy nie biegł idealnie prosto, jak strrzelił, z najbardziej wysuniętego Armale na Południu, ku północy, lecz zahaczał o wschodni brzeg rzeki Stin-Erath, przecinając Eyennę od pólnocy i omijając bardziej wysunięte ku wschodowi Esharath, następnie zaś, wschodnimi obrzeżami Kraju Środka docierał do podnóża Ylvestadt. Najbardziej na zachód wysunięta ziemia milidzka nie korzystała z tych dwóch traktów; mieszkańcy, Starą Drogą, biegnącą wzdłuż wybrzeża, docierali do Shalee i stamtąd rozpoczynali swe dalsze podróże. Wyglądały więc oba trakty jak dwa węże, biegnące naprzeciw siebie, lecz nie zamierzające się spotkać i spleść w walce. Ponieważ żadna droga z Północy nie docierała bezpośrednio do Irdyi, Ylvekowie albo skracali sobie podróż przez góry, albo też udawali się na południe, by Skalną Bramą - inaczej zwaną Scyalsh, Pertasia, Krag-maazu - wyruszyć we właściwą stronę. Niektóre nazwy były w języku ras starszych niż obecni mieszkańcy wyspy; ich języki zginęły razem z tymi, którzy się nimi posługiwali; inne były wynikiem chwilowej mody na cudzoziemszczyznę, świadectwem krótkotrwałego panowania ludów zamorskich lub kaprysem możnych panów, roszczących sobie prawo, by ich imionami zwać, co popadnie, nierzadkow wbrew woli kościołów i tubylców. Ziemia, którą nawiedzałem najczęściej - spopielone Kaladien, leżące najdalej na południowy wschód, nie miała żadnych dróg. Była pustkowiem, na której żyli wygnańcy, awanturnicy, rzezimieszkowie, zbiegowie i włóczędzy. Nie oni jednak byli głównym powodem złej sławy Krwawoziemia - przyczyną tą był Thkraghdaar - zakon nekromantów.
Przyrzekłszy sobie, że już dam pokój dalszym rozważaniom na temat mojego snu, nie mogłem przestać się doszukiwać przyczyn owej luki w pamięci; w końcu przypuściłem możliwość, że padłem ofiarą legend z Południa; ponoć nik nie wracał z Krwawoziemia nie zmieniony; to wizyta w Thkraghdaar owiała ciemną chmurą moje wspomnienia; być może tym razem pozwolili mi wynieść zbyt dużo ze swojej wiedzy na zewnątrz...
Raźniejszym już krokiem przemierzałem Wypalone Wsie; kiedyś ziemia ta była kilkoma samodzielnymi folwarkami kilku samolubnych paniczków. Aż przyjechało więcej niż kilku najeźdźców z Alfgaar, z Karminu za Morzem. Kilku paniczków zginęło, zginęło ich kilkanaście żon, kilkadziesięcioro dzieci, kilkuset chłopów... Mieszczanie mówili potem, że na właścicieli tych wiosek spadła kara za nieobyczajne, pełne rozpusty i wymyślnych okrucieństw życie. Pan jednego z folwarków, Zaghrust, lubił dla ulżenia swojej żądzy przywiązywać żony łańcuchem do powały, tak, że pierwsza z obręczy ściskała jedną rękę z jedną nogą, a druga para kończyn unieruchomiona była drugim kółkiem; zwisając w tym bolesnym szpagacie, delikwentka była opuszczana na wysokość niezbędną dla zaspokojenia potrzeb władcy... Nie byłoby może wszystko to tak straszne, gdyby nie fakt, że w normalnych warunkach nikt nie rozłożyłby nóg tak szeroko... Czwartej z żon, Danazji, pękła kość. Należę do tych osób, które ta historia ani ubawiła, ani przeraziła; zbyt wiele rzeczy widziałem, o wielu czytałem... Nie, nie doszedłem do tego wniosku z pozycji starca piszącego parę słów przeszłości; już wtedy, jako mąż ledwie ponad trzydziestkę, wiodłem życie nie tak monotonne, mimo, że pół z niego spędziłem, polując na dziką zwierzynę. Zresztą, gorszy jeszcze był Sandronion; jak powiadano, ten utaczał z kochanki tyle krwi, ile trzeba było, by otarła się o śmierć, a nie umarła; dopiero nieprzytomną, na krawędzi snu wiecznego, gwałcił, gdyż gwałtem były te stosunki; ponury Sandronion słynął właśnie z faktu, że wybierał tylko te partnerki, które same go nie wybrały. Cóż, osadnicy z Wypalonych Wsi byli dzikimi południowcami, którzy w pogoni za władzą i zyskiem zapędzili się aż do bram Najdalszej Północy; nie zastali jeszcze zbyt wielu gotowych im się sprzeciwić... Śmieszne, doprawdy, jak długo dzielni i chmurni, bystroocy wojownicy Ylvestadt żyli pod jarzmem tych cokolwiek zwyrodniałych glupców; trzeba było najazdu Alfgaarczyków i głupoty panów z Południa, którzy przespali pierwsze ostrzeżenia i wpuścili napastników jedyną bramą w górskiej ścianie - południową, gdyż Alfgaarczycy nie przybyli od strony Zatoki, lecz od południa, jak to czynią korsarze z Karminu; wspomagali ich jeszcze piraci z Wysp Siedmiolitych; pokonawszy dzikich południowców, ruszyli jak fala przez Kraj Środka, pustosząc wszystko, co zastali na drodze; wschód obserwował jedynie rozwój wypadków, zachód się zbroił, a wszyscy zastanawiali się, cóż pcha najeźdźcę na ten wygwizdów. Co prawda nolteski czyli mieszkanki Północy, słynęły z urody, lecz trudno przypuścić akurat matrymonialny rodowód wyprawy Alfgaarczyków; powiada się, że szukali cennych kruszców w górach. A ja mówię - szukali wiedzy i to ona ich pokonała. Wódz-Czarodziej, Ansalt, został pierwszym Królem Zjednoczonych Ziem: Irdyi, Shalee, Likrezji i Vidleim; tylko najbardziej wysunięta na zachód Milidia odmówiła udziału w tej federacji, kontrolowanej ręką Króla; zobowiązała się jednak płacić myto na tym odcinku Starej Drogi, który przebiegał przez Shalee. Klęska wsi otrzeźwiła miasto - i Alfgaar zastał Ylvestadt z bronią w ręku...
Cholerni południowcy... A jednak trudno byłoby nie szanować wśród nich jednego łotra - właśnie wspomnianego już Sandroniona - okrutnik był nekromantą i to niej jednym z wielu, a zaliczanym do najlepszych w tej ponurej sztuce. Dzięki swemu talentowi i zręczności politycznej był najpierw prawą ręką Finneasa Vilmara, a po jego śmierci (do której sam Sandronion miał się przyczynić) objął władzę nad Zakonem, przekształconym z upływem lat w silne państwo. Przez długi czas stronnictwo Niebieskich miało znaczne wpływy w Kaladien, lecz możni nie śmieli krzyżować planów Wielkiego Sandosa. Wielki Sandos miał domieszkę krwi obcej; na zachowanych wizerunkach widzimy mężczyznę o chmurnej, bladej fizjonomii, pełnej zaciętego uporu, okrucieństwa i mądrości, której wieku niepodobna określić, tak młode są rysy, a tak doświadczony przeżyciami wzrok. Ciemne włosy i oczy to stygmat Południa; jasna karnacja jest innego rodowodu. Częstokroć myślałem: jak nie do przewidzenia są zamysły i czyny tych wszytkich półkrwi geniuszy, tych wszystkich, którzy, wyzbyci szlachetnego urodzenia, wbrew wszelkiej tradycji, prawu i zwyczajowi pięli się nieubłaganie w stronę wyższej wiedzy...! Trzeba było im nie tylko bystrości umysłu, wyrafinowania i rozwagi podobnych Ylvekom - trzeba było też dzikości, szaleństwa, namiętności posuniętej do granic zezwierzęcenia; nie tylko uczciwej walki na otwartym polu - ale i zdrady, bezwzględnego kłucia nożem w plecy, zasadzek i intryg. Nie twierdzę, że cechy jednych trudno spotkać u drugich; twierdzę, że każde takie zmieszanie krwi jest równie ryzkowne jak łączenie trunków; bywa jednak, iż rasa nieczysta, której ciemnej duszy żaden rozsądek przeniknąć nie może, objawia się równie szaleńczo a wspaniale jak poemat wykwitły w oparach alkoholu - przyciężki czasem i zawiły, a jednak urzekający kunsztem i ornamentyką słów. Obserwując Wypalone Wsie, z łatwością wyobrażałem sobie to, co mogli stworzyć - ba, pewnie stworzyli - ci książątka przed najazdem z Alfgaar: złote łany pszenicy, zasobne młyny, stajnie rozbrzmiałe rżeniem pełnej krwi, dorodnych rumaków, solidne chaty chłopskie i pyszne pałace. Lecz wszystko to było politurą, lukrem; pod spodem kryła się nędza starców zamykanch w szopach, by tam zgnili, krzywda chłopskich córek oddawanych na służbę u panów -zwyrodnialców, tęgie baty dla leniwych pachołków i i ich poznaczona sinymi pręgami skóra... Wszak najlepsze płody ziemi wyrastają na gnoju...
Okolice Wsi najbliższe miastu były najmniej zniszczone; gdzieniegdzie uchowały się fragmenty murów, stare kapliczki niewiadomego kultu, kórych najeźdżca nie tknął w obawie przed zemstą bóstwa. Nie mogłem powiedzieć, bym nie cenił tych ludzi; smagłych bądź po obcej połowie bladych, o oczach jak dwie ciemne studnie i gęstych czarnych czuprynach. Wśród kobiet - tych krzykaczek, przekupek, próżnych i głupich dam, znajdowałem różnorodność niemałą: były takie, które zaślepiła żądza - i te opłacały szarlatanów, by ich "specyfiki" dodały im wigoru; były też tak chciwe, co za kolejną suknię sprzedałyby własną matkę; zdarzały się zbyt rozpolitykowane, jak na przykładne mieszczki. Ale trafiały się i takie, w których oczy patrzyłeś, człowieku, jak we własny swój dół grobowy. Niekiedy pod smolistą grzywą rozczochranych kudłów byle dziewki, kryły się oczy jasne, czystej barwy; świadectwo lepszej krwi - i właśnie to było niebezpieczne; mądrość, inteligencja moich przodków w jednym naczyniu z ciemnym, gęstym, odurzającym jak ciężkie, czerwone wino z Preskalt, pigmentem tych z Południa. Zwłaszcza ulubił sobie ten typ kobiety religijny fanatyzm; fanatyczką była moja matka i jej wychowanica - moja młodsza siostra, Aris. Do dziś błogosławię ojca za to, że, wyjętego z kołyski, wziął mnie we własne silne ramiona; byłbym dziś godzien pogardy, jak mnich-eunuch w świątyni Dillsander, jak karzeł, bękart - gdybym trafił pod skrzydła tej rozmodlonej kwoki.
Stopniowo ogarniało mnie zmęczenie; aczkolwiek do bramy zostało jeszcze z półtorej wiorsty, nie opłaciło mi się odpoczywać. Dookoła ziały pustką rozległe ziemie - nie zasiedlone, nie obsiane od nowa weselącym oko zielonym żytem; Ylvestadt wzięło w opiekę te osierocone szczątki, ale nic z nimi nie zrobiło; kawał żyznej gleby leżał odłogiem, w ruinach pleniło się zielsko. Była to okolica tyleż malownicza, co ponura. "A przecież - myślałem - ileż korzyści miałoby miasto z zaprowadzenia porządku w Wypalonych Wsiach! Czy Gildia i pałac cesarski to wszystko, co Irdya ma do zaoferowania? Czyż lud, pozbawiony masowych rozrywek, nie gnuśnieje, nie wyradza się w dziki ferment głów i rąk zdolnych do najbardziej szalonych i krawych rewolucji? Można by przecież z tych niegdyś rolniczych terenów i plac jarmarczny zrobić, i miejsce do zabaw, jednym słowem - cyrk - mało to głupców wytraca fortuny na błahe widowiska, świecidełka i tandetę? Może głupota jednych ratowałaby przed nędzą drugich, a skarb państwa zasiliłby coś więcej niz potrzeby dworu? Cóż mnie to wszak obchodzi; moim domem jest niewielka grota przy cichym strumieniu; moimi domownikami są - przyhołubione drapieżniki lasów irdyjskich..."
Do bram Ylvestadt dotarłem, gdy dzień chylił się ku zachodowi. W czasach pokoju klucznicy obrzucali wlewające się tłumy podróżnych mniej czujnym okiem; do samego wejścia, szerokiego jak refektarz w Gildii Magów, wiodła bita droga, przedzielona na dwa węższe pasy niskim murem, przypominającym parkan. Przy bramie było trzech kluczników i kilku strażników; po trzech w gniazdach strażniczych w wieżyczkach po obu stronach drogi. Z lewej wpuszczano konnych, wozy ładowne, powozy, furmanki - opłacających myto; z prawej pieszych. Całość robiła przyjemne, niegroźne wrażenie - takie, jakie powinno sprawiać zasobne, tętniące życiem miasto. Z licznych wzmianek w księgach i rycin wiedziałem, jak zmieniłoby się Ylvestadt spodziewające się napaści - mur podwyższono by, dodano by może palisadę, wał ziemny jeszcze daleko przed bramą, dostawiono by prymitywne, ale czujne posterunki, a poczciwe wieżyczki zmieniono by w prawdziwe wieże obronne, mieszczące już nie sześciu, a sześćdziesięciu ludzi.
Ostrożności nigdy za wiele. Klucznikowi mogłem się - ponury, dziwacznie ubrany - nie spodobać; wyobraziłem więc sobie siebie jako młodego czeladnika, w odzieży z dość szlachetnego sukna, lecz prostego kroju, barwy niekrzykliwej, niedojrzałego ciemnego agrestu, o twarzy poczciwej i inteligentnej, lecz z rysami na tyle miękkimi - chłopięcym, nieco zadartym nosem, łagodnie zarysowanym podbródkiem, jasnymi, ufnymi oczami żywobłękitnej barwy - że mogłem wzbudzać jedynie sympatię lub obojętność stróżów Ylvestadt. Rzecz jasna, mowy nie było o łukach i sztyletach. Dwaj młodsi klucznicy ujmowali wchodzących w dwie strugi - pasma różnojęzycznej pstrokacizny przybywającej do serca Północy - i po rzuceniu nań okiem kierowali przybyłych do klucznika starszego, czuwającego nad tym zbiorowiskiem w asyście dwóch strażników - halabardników. Ci w gniazdach, wyposażeni w łuk i kamienie, mieli czasem sokoły - szkolone, by przenosić wiadomości i rzucać się do oczu tym wszystkim, których należało schwytać bez zbędnych ceregieli. Za czasów tu opisywanych głównym klucznikiem był Zerlan, człek ponury, milczący, lojalny, o nosie zakrzywionym jak pogrzebacz i wiecznie zaczerwienionych spojówkach. Pamiętał on Dryiniana - młodego tkacza z Browarnej. Po chwili znalazłem się w mieście. Tuż za mną falujący tłum rozrzedzał się nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - frapujaca to rzecz: ściśnięty przy bramie, ten wielki wijący się robak rozpadał się nagle na kawałki, gubił w sobie, nikł tak, że idąc, nie byłem skazany na przepychanie się łokciami.
Miasto jak miasto, okolica niemalże wiejska; pojedyncze, walące się drewniane domy biedoty, przydomowe ogródki, zarosłe pokrzywami, liche składziki. Droga zrywała się tutaj, jak smuga dymu z dala od ognia - szedłem przez twardy, ubity grunt, który na czas roztopów zmieniał się w małe jezioro; długo nie padał jednak deszcz, wiosna zaczynała się tu później niż zwykle - ziemia była gładka, zmarzła i niedobra. Między pochylonymi, jak babki zbierające chrust, chatami, przemykały dzieci: brudne, źle odziane, o osobliwym spojrzeniu zbitych psów. Przeszedłem szybkim krokiem przez te enklawy nędzy; wkrótce znów ukazała się droga i pierwsze domy z kamienia, a między nimi - pojedyncze ulice, ubite, jak klepisko lub wysypane żwirem, który o tej porze był jednolicie gładki, jak mozaikowa posadzka; wreszcie brukowane. Coraz więcej ludzi i coraz mniej cierpliwości do nich - zdążałem w stronę rynku. Robak odnalazł się, obudził - i roztył. Nadął, spotworniał rozmiarami, zamienił się nagle plamami koloru... może nie robak, a gad upstrzony wielobarwną łuską? Przecinając główny plac miejski i idąc stale prosto, docierałem w końcu do wylotowej ulicy Garncarnej - tam znów musiałem minąć smrodliwe przedmieścia i kawałkiem zupełnie zdziczałym, ożywającym jedynie w czas świąt (przy rogatkach mieściła się świątynia Almaris; miejsce to stosowne dla ośrodka propagandy, jaką wszelka religia szerzy - znak, że moi współplemieńcy potrafią myśleć) wychodziłem na otwarte pole przed bramą - z daleka widziałem już biały mur, nie przesłonięty głowami, wozami i całym tym tumultem, jak od strony południowej - stąd bowiem jedynie nieliczni mieszkańcy mieścin i wiosek bliższych górom zdążali do swoich domów; by jednak wydostać się ku innym okręgom, musieli albo podążyć górskim szlakiem, albo też - udać się na południe. Pierścień górski zamykał Irdyę na granicy lasów; tereny zabudowane trzymały się od tych ciemnozielonych dziedzin natury w dość dużej odległości - lasy były oznaką tego, co obce, dzikie, nieujarzmione - a zatem i niebezpieczne. Zresztą, większość ludu Okręgu Irdya mieszkało w stolicy; Wypalone Wsie dzieliły miasto od zaledwie kilku nic nie znaczących wiosek południowej części obszaru; Scyalsh zwykle była głucha i samotna - tak niewielu przez nią przechodziło; można by sądzić, że za górami w ogóle brak życia. Mieszkańców Irdyi utożsamiano z mieszczanami z Ylvestadt - nic dziwnego, że wszystkich Irdyjczyków zwano Ylvekami.
Tym razem nie podążyłem bezpośrednio w stronę Garncarnej; byłem zmęczony, głodny, chciałem też jakoś uciszyć wzburzony umysł. Ylvestadt mogło poszczycić się aż trzema gospodami; moja ulubiona, należąca do Starego Micky'ego, przyciągała tych, którzy za niewygórowaną cenę mogli napić się i zjeść, a towarzystwo przeróżnej maści hultajów nie tylko im nie przeszkadzało. ale wręcz stanowiło o atmosferze lokalu.
Ta była naprawdę niezwykła. Szeroka izba, z pułapem tak niskim, że najbardziej rośli mężowie dotykali powały głową i musieli schylać się w drzwiach, mroczna, oświetlona jedynie mdłym blaskiem oliwnych kaganków, z niskimi obszernymi ławami z surowego drzewa i zydlami z ledwo obrobionych pniaków, miała swoje osobliwe atrakcje. Dla mnie sam Micky był jedną z nich: mały, korpulentny, łysiejący człowieczek ze zbyt dużą, dyniowatą głową, osadzoną na szyi tak krótkiej, jakby tej części ciała wcale nie posiadał, o twarzy czerwonej, tłustej i przebiegłej, a zarazem wesołej i poczciwej - chytry lis, który innym lisom czynił tylko dobrze - wszystko jednak za odpowiednią opłatą. Wciąż zajęty, krzątający się, hałaśliwy Micky, który między spełnianiem kolejnych żądań klienteli, strofowaniem służących i szorowaniem garnków (sam nie gardził pracą, zlecaną służącym), zawsze znajdował czas, by przysiąść na chwilę ze stałymi bywalcami, uraczyć ich dowcipem albo niespodzianką wybuchową - jego prywatną manią były fajerwerki, serwowane wtedy, gdy nikt się tego nie spodziewał. Obcych drażniły niekiedy te wybryki Micky'ego, ale większość tutejszych uwielbiała je; Micky zaliczał komplet nawet wtedy, gdy przybysze wzgardzili jego jadłem i napojem. Stary lis miał głowę do interesów, zdolności kulinarne, a jego pasją były przeróżne osobliwości, odstraszające niekiedy czcigodnych obywateli miasta. W głębi ustawił Micky, na drewnianym podeście, starą szubienicę - skad ją dorwał, nie wiadomo; na kawałku sznurka wisiał zwykle pieczony kurczak - nagroda za najlepszy dowcip. Konkursy na najlepszy kawał stały się obsesją Micky'ego, od dnia, w którym gościł pewnego cudzoziemca, znudzonego życiem artystę - barda. Bard, cierpiący od jakiegoś czasu na brak weny twórczej, tak się podochocił kilkoma kuflami północnej ziarninówki (to też charakterystyczne - Micky serwował ów trunek w kuflach, nie szklanicach), że, z braku tematów do pieśni - a zdołał się wprawić w nastrój więcej niż wesoły - zaczął rzucać żartami. Wkrótce wszyscy oprócz Micky'ego - urażonego w swej dumie najlepszego kawalarza - tarzali się ze śmiechu. Odtąd Micky postanowił się dokształcić; wszystkich podróżnych nagabywał o nowiny, by z licznych anegdotek majstrować nowe dowcipy; zaczął - on, zwykły karczmarz - szperać w księgach, aż w końcu dał się namówić jakiemuś szarlatanowi na kupno uroku, mającego rzekomo odebrać dar dowcipu wszystkim lepszym żartownisiom. Oszust okazał się złośliwcem: skwasił Micky'emu całe piwo, a dowcipu zbolałemu oberżyście nie przybyło. Skruszony Micky pogodził się z faktem, że istnieją lepsi w gębie; a chcąc zatrzeć niemiłe wrażenie utrzymywania konszachtów z nieczystą siłą, wymyślił konkurs z kurczakiem. Ponadto, jako zapalony kolekcjoner przeróżnych dziwów, sprowadził niektóre do oberży. Były więc wypchane sowy, bazyliszki, jaszczurki z bagien, stare ryciny dziwacznych stworów, umieszczone za ołowianymi szybkami, miniatury statków w butelkach, rośliny, króte zjadały mięso, skóry dzikich kotów, rozwieszone w fantastycznych draperiach na drewnianej boazerii (od tych jednak wzrok odwracałem, czuły na krzywdę pięknych zwierząt), korzenie mandragory, w których dopatrzyć się można było kształtu nimf leśnych - wszystko. Mnie osobiście spodobały się dwa spetryfikowane nietoperze, których skrzydła rozpięto nad paleniskiem. "Porządny" mieszkaniec nie wszedłby do knajpy Micky'ego - Stworzej Kołyski, lecz poszedł do którejś z pozostałych: Dębowego Dzwonu lub Lodowej Baszty - miłych lokali o miłych nazwach. Miłych - nijakich i bez atmosfery.
Tego wieczoru ruch był podwójny. Podchmieleni Ylvekowie, wśród któych rozpoznałem znjaomych obiboków, zabawiali się rzucaniem nożem do tarczy. Podszedłem do jednego ze stolików. Nie byłem już Dryinianem - znajdowałem się wśród swoich, typów tak samo podejrzanych jak ja. Jak do tej pory, nie wyczułem jeszcze nigdy obcej wibracji magicznej, która ostrzegałaby przed kimś mogącym przeniknąć moją iluzję. Nie było jednak bezpieczne chowanie się za takim parwanem, gdy na dworze zaczynała się noc. Tylko łuk zdecydowałem się schować - nie tylko przed wzrokiem; stosowałem zwykle iluzję pełną, odzdziałującą na wszystkie zmysły - byłem w tym na tyle dobry, że nie musiałem martwić się o koszty many, poniesione przy utrzymywaniu tak przemyślanej osłony. Ktoś, kto pokllepałby mnie po plecach, nie wyczułby tego kawałka drzewa; jeśli jednak odłożyłbym łuk i broń straciłaby styczność z ciałem - stałby się widoczny gołym okiem, o możliwości poczucia go pod ręką nie wspominając.
- O, leśny człowiek - udając zdziwienie, rzekł drwiąco młody Dalmoy.
- Stary zabijaka - potężny, stary, rozrosły w barach Flynn uścisnął mi dłoń i wskazał na tarczę.
Niewiele myśląc, rzuciłem nożem w tarczę; ostrze wbiło się w sam środek okręgu, zrobionego z czerstwego chleba powleczonego starym płótnem. Tuż obok tkwił nóż Flynna - dalej.
- Jak zwykle - roześmiał się Flynn - Jak zwykle. Siadaj, bracie, opowiedz, co w puszczy słychać.
Ci dwaj i jeszcze trzeci z kompanii - śpiący snem alkoholowym Marduck - wiedzieli jaki żywot prowadzę. Sądzili jednak, że jestem tylko myśliwym i handluję skórami. Niech sądzą tak dalej - pomyślałem, uśmiechając się do Flynna - serdecznie, po przyjacielsku, chociaż trudno rzec, bym miał przyjaciół.
- Dużo dziś ludu zeszło, Flynn. Dużo nietutejszych - Nie było co gadać o puszczy, stary Flynn kochał morze i był mi zapewne wdzięczny, że nie zacząłem mu opowiadać o borsuczych zalotach. Rozejrzawszy się, stwierdziłem, że wewnątrz panuje wyjątkowe ożywienie, dostrzegłem też sporo osób nie pasujących do szajki ze Stworzej Kołyski, wśród nich bogato odzianych cudzoziemców. Spojrzałem pytająco na Flynna, a ten rozparł się na pieńku, dumny, że może przekazać mi nowinę, i rzekł:
- Karawana z Derain. Jadą aż na dwór cesarski. Dziwni ludzie.
Podskoczyłem nieomal na te słowa, co później przyprawiło mnie o złość na samego siebie. "Jakoś jednak to Derain nie daje mi spokoju, ale - czy powinienem tak reagować ?"
- Dziwni, Flynn ? Przecież to kupcy, bogaci, skoro jadą aż do Skalnego Pałacu. Tacy nie zaszczycą rozmową zwykłych zjadaczy chleba.
- Dziwni - upierał się Flynn - nawet, jeśli mają tej swojej kapuchy. Kupiec to jest rozgadany typ, gdzie by nie był. Taki lubi dużo wiedzieć, wszędzie interes węszy, bada. Rzecz jasna, oszczędnie gada, kiedy trzeba. Ale, jak to mówią: gdy kupiec markotny, to i nieobrotny - przyznaję, że wówczas popatrzyłem na starego znajomego z zaskoczeniem i podziwem.
- Nie ich językiem tu mówią...
- To zdolne chłopaki są, ci z zachodu. Do języków właśnie, do pieniądza... Ty mnie słuchaj, Marn, a dobrze! Oni są dziwni, na wielkiego Ilma! Wyglądają, jakby czegoś tu szukali. Przyszli do Micky'ego, to tylko pytali - o to, o tamto, a czy są jaskinie w pobliżu, a czy była tu gdzieś kopalnia, a czy nie było jakiej klątwy na miasto nałożonej kiedy...
- Naprawdę? - słowa Flynna brzmiały intrygująco - a mówiłeś, że nierozmowni?
- Oooch! - zniecierpliwił się Flynn - albo to ci gadka taka, jak tylko wypytuje? Jak bakałarz jaki albo klecha. O sobie nic, wiemy tylko, że jadą z nowymi szatami dla cesarzówny, bo to sukienni są, zresztą, widziałeś ich... Wystrojeni, jak lalusie, jak tylko tymi jedwabiami handlują, to w końcu sami się wyjedwabniczają. Wyjedwabniczają, dobre, co? - zaśmiał się i z rozmachem klepnął w kolano, spoważniał jednak, gdy nie odwzajemniłem jego reakcji.
- Kupców sukiennych interesują kopalnie i klątwy... No, wiele rzeczy wielu interesuje...
- Nic nie rozumiesz, Marn. Pytają o wszystko - o kapłanów, o to, jak wygląda świątynia, o górskie przełęcze, o pogodę, o statki, o to, czy mieszkańcy chodzą na nabożeństwo... tylko nie o to, czy ktoś nie zechciałby kiecki dla kobity!
Gestem ręki uspokoiłem Flynna, który juz zdążył się zacietrzewić, niezadowolony, że nie podzielam jego teorii spiskowych, sam zaś podszedłem do szynkwasu i kiwnąłem palcem w stronę Micky'ego. Jednocześnie obserwowałem zebranych - nigdzie śladu wystrojonych kupców; dopiero po chwili dostrzegłem ich w kącie, prawie niewidocznych w zalegającym tam cieniu. Dziwne, sam poczułem się przez nich bacznie obserwowany... "Derain" - pomyślałem z niechęcią - "Fatum, cholera..."
Ujrzawszy mnie, Micky odstawił tacę pełną kufli, szepnął coś pomocnikowi i wytarłszy ręce w fartuch, podążył ku mnie swoimi drobnymi, śmiesznymi kroczkami skrzętnego i wiecznie zapracowanego właściciela gospody.
- Pan Maan'Arn, uszanowanie! Słusznie, słusznie! Pora wyściubić nos z kniei, he, he! - roześmiał się serdecznie, pomachał mi ręką; nie było nic dziwnego w tym, że zwraca się do mnie tak poufale; zwykle zapamiętywał stałych gości i traktował ich, jak starych znajomych.
Uścisnąłem prawicę starego, ale nie dałem się poklepać po ramieniu.
- Czym można służyć?
- Chwilą rozmowy, drogi Micky... Mam kilka pytań.
- Rozmowy? Tak, tak, proszę, proszę! - oberżysta był zapewne przekonany, że chodzi o towarzyską pogawędkę, naszpikowaną anegdotkami z podróży - Świetnie się składa, bo mamy kompanię z Zachodu - będzie co powymieniać! Siadaj, bracie, zaraz cię poznajomię, z kim trzeba!
Zdążyłem otworzyć usta, a krągły, energiczny i wcale silny człowieczek popchnął mnie w stronę siedzących pod ścianą kupców z Derain, dając znak, żebym usiadł. Był to jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy poczułem się naprawdę nieswojo. (...)
C.D.N
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
|
|
|
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa) |
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|